Kto pamięta moją relację z podróży do Władysławowa, ten wie, że o PKP już było. Ale przecież tamtą opowieścią nie wyczerpałam tematu. O nie! Nie każda w końcu podróż odbywa sie w tłoku, smrodzie i na stojaka. Czasami przecież jeździ się do Warszawy. I ja właśnie wybrałam się kiedyś do Warszawy… a teraz Wam o tym opowiem.
Kupiłam za barbarzyńską cenę bilet na pociąg pospieszny, z miejscówką (opcji bez miejscówki nie było w ogóle), więc wygodną podróż miałam zapewnioną.
W przedziale miałam pięcioro współpasażerów. Po mojej lewej, przy drzwiach, zasiadł młody mężczyzna, swobodny w sposobie bycia, stroju i uczesaniu. Wyglądał na studenta. Po prawej miałam faceta „ po pięćdziesiątce” (o wieku mówię, żeby coś pił – nie wyczułam). Koszula z krótkim, kamizelka z dwudziestoma dziewięcioma kieszeniami, beżowe spodnie z zaszewkami w pasie i kościołowe ślizgacze. Na kolanach teczka. Czarna.
Naprzeciwko mnie spoczęła niebagatelnych rozmiarów kobieta z wielkimi siatami i kilkuletnim synkiem, który ledwo usiadł, zaczął się wiercić i kombinować, w co by tu obetrzeć uśpiczone paluchy. Pod oknem siedziała młoda blondyna.
Ledwo pociąg ruszył, Studencik zapadł w sen. Przyjęłam to ze zrozumieniem. Zarwał nockę, bo się uczył, tudzież zarwał nockę, bo się nie uczył. Się studiowało – się zna te problemy Tak między nami – na obkutego nie wyglądał, stawiam więc na tę drugą opcję. Gdy jego głowa opadała w stronę drzwi przedziału, było zupełnie okej. Niestety, co jakiś czas przechylała się w moją stronę i wtedy czułam lekki niepokój na widok strużki śliny wyciekającej z kącika jego ust niebezpiecznie blisko mojego ramienia.
Już na początku podróży Big Mama poczęła rozpakowywać prowiant. Najpierw wyjęła kanapki. Chciała jedną uraczyć synka, ale nie był zainteresowany. Wobec tego sama zabrała się do posiłku. Trzeba przyznać, że spust miała niezły. W czasie, gdy ona pochłaniała kolejne pajdy chleba, jajka na twardo, kabanosy, pomidory, zielone ogórki i popijała herbatą z termosu, jej synek zdążył już obsmarować pół przedziału - siedzenie, oparcie, spód stolika pod oknem, zasłonkę z nieśmiertelnym wzorem ”PKP” i ścianę - i ciągle było mu mało. Zastanawiałam się, co dla niego jest celem nadrzędnym – zakidać cały pociąg czy dokopać się do własnych zwojów mózgowych. W każdym razie był na najlepszej drodze, by zrealizować oba cele.
Kiedy znudziło mnie już obserwowanie żarłocznej matki i jej uroczej pociechy, zaczęłam spoglądać na Blondynę. Siedziała wgapiona w swoją torebkę, z której mniej więcej co 20 sekund wyjmowała telefon, by na niego spojrzeć, po czym wsuwała go z powrotem do kieszonki. Przez pierwsze 10 minut było to śmieszne, potem zaczęło mnie niepokoić. Blondyna nie przestawała. Otwarła torebkę. Rozsunęła zamek wewnętrznej kieszonki. Wyjęła komórkę. Spojrzała. Wsunęła do kieszonki. Zasunęła zamek. Zamknęła torebkę. Przyklepnęła prawą dłonią. Wdech. Wydech. Dwa mrugnięcia powiekami, po czym otworzyła torebkę i rozsunęła zamek… Po godzinie zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno wszystko z nią w porządku. Wyglądało to na niegroźną, póki co, fiksację. Dla usprawiedliwienia tego zachowania pomyślałam, że blondyna pewnie nerwowo spogląda na zegarek nie mogąc doczekać sie końca podróży, co było zrozumiałe zważywszy, co działo sie wokół nas.
Big Mama wciąż jadła. Pochłaniała banany, słone paluszki, biszkopty i czekoladę. Jej spocone czerwone poliki trzęsły się nieustannie. Stało się jasne, dlaczego posturę ma taką, że łatwiej byłoby ją przeskoczyć niż obejść. Dawno już straciłam nadzieję, że kobieta wreszcie się naje i uczepiłam się myśli, że w końcu muszą skończyć się jej zapasy. Z czasem jednak i w to zaczęłam wątpić. Kiedy po raz setny zanurkowała łapą do torby i wyjęła z niej plastykowy pojemnik wypełniony jakimiś wiórami (okazały się startą marchewką), poczułam ciążenie w żołądku i miałam wrażenie, że coś niebezpiecznie podchodzi mi do gardła. Myślałam, że to niemożliwe, by ta kobieta wciąż była głodna. Czy chciała nas przerazić? A może byliśmy świadkami makabrycznej próby samobójczej? Czym prędzej odwróciłam wzrok. Trafiłam na moment, kiedy Glutek wycierał paluch w opuszczany podłokietnik między fotelami. Postanowiłam więc do końca podróży wyłącznie wpatrywać się w okno.
Nagle facet z mojej prawej zaczął chrząkać. Zaczęło się niewinnie, ale dziwnie nie przestawał. Po chwili chrząkanie przeszło w regularny mokry kaszel.
Miałam dość. Matka w dalszym ciągu ładowała w siebie wióry, młody trzecią godzinę dłubał w nosie, studenciak, cały zaśliniony, mlaskał mi do ucha, blondyna nie przestawała szarpać się z torebką, a do tego doszedł jakiś gruźlik. Było mi niedobrze, zaczęłam rozważać możliwość ewakuacji. Kombinowałam, czy zostawić w przedziale plecak i przenieść się na korytarz... że to niby dla rozprostowania kości i zaczerpnięcia powietrza, czy też zebrać manele, chroniąc je przed ewentualnym atakiem ze strony jasiowych paluchów.
Podróż, według planu, miała trwać jeszcze ok. 30 minut. To trochę za wcześnie, by definitywnie opuszczać przedział. Korytarzem co jakiś czas przejeżdżał facet z wózkiem, oferując kawę i inne specjały. Gdybym wytaszczyła plecak na korytarz, zatarasowałabym przejście... Moje rozmyślania przerwało potężne charknięcie kaszlaka z prawej. Porażona skuliłam się jak dźgnięty badylkiem ślimak. I wtedy stało się to, czego nie zapomnę do końca życia. Facet wyjął z teczki nieduży słoik, splunął do niego, aż chlupnęło... po czym najspokojniej zakręcił go i z powrotem umieścił w torbie. Aaaaaaaaa! Z prędkością światła wypadłam z przedziału, porywając w locie plecak, mimo, że wcześniej wydawał mi się potwornie ciężki.
Resztę drogi spędziłam stojąc przy oknie w sąsiednim wagonie. Starałam się obserwować okolicę, ale przed oczami wciąż miałam słoik...
I wreszcie Warszawa! Tak! Jest! Nareszcie!
Teraz wybiec z pociągu! I gnać! Gnać! Gnać! Przed siebie. Byle dalej stąd! – myślałam wlokąc się z tobołem przez Dworzec Centralny…do celu.
wirtualnamonia
fot. freedigitalphotos.net
fot. freedigitalphotos.net
ciekawa jestem, dokąd wiózł ten słoik....?
OdpowiedzUsuńbo miałam skojarzenie z ... bankiem... a, nie napiszę czego...
OdpowiedzUsuńMartussa, do słoika do banku nie napiszę czego się nie pluje tylko...;)
OdpowiedzUsuńYhm, przypuszczam, że to był jego słoik podróżny. Gość miał chyba jakiś grubszy problem z tym mokrym kaszlem i ciągła potrzeba odpluwania była matką tego koszmarnego wynalazku. Widać uznał, że tak będzie lepiej niż np. przez okno... :)
OdpowiedzUsuńhehehe aż dziw bierze że w jednym wagonie tyle "indywidualności" spotkało się ze szczególnym wyróżnieniem dla Autorki tekstu -tym razem pozytywnie :)
OdpowiedzUsuńeden
aaa i korzystając z okazji proszę o rade -jak wytrzymać podróż w takim wagonie :)
OdpowiedzUsuńeden
Faktycznie, galeria osobliwości w jednym przedziale. Sposobu, jak wytrzymać, nie znalazłam, dlatego się ewakuowałam. Może trzeba by było przebić wszystkich - polecieć jakimś totalnym hardcorem - i wypłoszyć towarzystwo. Tylko czym przebić faceta z podręczną spluwaczką, monstrualnego pasibrzucha i niezmordowanego poławiacza śpików??? Może harakiri?
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń