Dzień dobry!
Co chciałabym Wam zaproponować?
Podróżowanie.
Nie, nie! Nic z tych rzeczy! Nie będzie konkurencji dla artykułów Kobiety z Magdalii.
Proponuję podróż śladami moich pokręconych myśli na tematy przeróżne.
W
pierwszych słowach pragnę uprzedzić i ostrzec osoby o słabych nerwach
oraz wrażliwe na piękno naszej mowy ojczystej. Mój styl wypowiedzi,
którym będę chciała Państwa uraczyć, tym różni się od stylu pani Beaty
Tyszkiewicz, że w niczym go nie przypomina. Piszę językiem zbliżonym do
potocznego języka mówionego, okraszonym niewybrednymi sformułowaniami i
robię to celowo. Nie jestem skłonna oddawać moich tekstów w ręce
cenzorów dobrego smaku, bo… nie. Dlatego proponuję wszystkim moim
Czytelnikom przymrużyć wpierw jedno oko (w razie potrzeby i drugie, byle
nie do końca), przechylić głowę lekko na bok i… wyluzować. Luuuuuuuz!
Zaczynamy - wirtualnamonia wsiada do pociągu.
Jeździcie
czasem pociągami? Ja - sporadycznie. Parę miesięcy temu wybrałam się
tym środkiem transportu do koleżanki, która mieszka w Krakowie. Wsiadłam
do pustego przedziału i czułam się trochę nieswojo. Każdego, z rzadka
odwiedzającego mój przedział pasażera mierzyłam niepewnym wzrokiem: czy
to może pan gwałciciel? Może złodziej? I pijak! (bo przecież każdy pijak
to złodziej ;)). Duży pieniążek wsadziłam do stanika – tak na wszelki
wypadek - a w portfelu, dla złodzieja, zostawiłam dychę i brzęczące. Gdy
w końcu oswoiłam się z samotnością i panującym chłodem, zapadłam w sen.
Jednak pamiętam historię sprzed lat, kiedy pociągiem jechał cały świat!
Odliczałam
dni do wyjazdu. Czekałam, by wsiąść do pociągu mocno byle jakiego i na
całe trzy tygodnie oddalić się 600 km od domu. Mieliśmy 12 godzin ciąć
przez kraj, zabierając po drodze towarzystwo z całej Polski nad nasze
cudne morze. Tymczasem to zabieranie po drodze było pojęciem czysto
teoretycznym, bo już w Katowicach do pociągu wbijało się około miliona
dziko zdesperowanych ludzi, każdy z półtonowym tobołem na grzbiecie oraz
bagażem podręcznym w ilości, skromnie licząc, tuzina sztuk toreb,
siatek, koszyków, reklamówek, neseserków i saszetek. Wagony pękały w
szwach i tylko szaleniec mógłby liczyć na to, że wciśnie się na
którejkolwiek z kolejnych stacji. No, może gdyby chciał się karnąć z
Gdyni do Helu, to jeszcze, ale wcześniej – no way!
Nas
było czworo i jakiś hektar ICH dookoła. Nasz plan był prosty: dostać
się do pociągu za wszelką cenę! Niefortunnie, tłum wokół nas miał taki
sam plan. Gdy wreszcie nadjechał pociąg, rozpętało się piekło. Ludzie
tratowali siebie nawzajem, okładali po łbach torbami, przyduszali
stelażami, dźgali parasolami i wszystkim, co się nadawało do dźgania -
kościstymi łokciami, laskami, składanymi wózkami dziecięcymi.
Wrzeszczeli przy tym niemiłosiernie i przy okazji koszmarnie
śmierdzieli...tak do kompletu.
Adam
torował nam drogę. Nadawał się do tego znakomicie. Chudy – więc łatwo
mu było przecinać tłum, dwumetrowy, więc małe prawdopodobieństwo, że
dostanie w dziób, a przy tym silny i energiczny – nad głową niósł swój
plecak, waląc nim tylko niektórych. Gdy dotarł do drzwi wagonu okazało
się, że ci, którym udało się wejść wcześniej, zatarasowali całkowicie
przejście i nie ma możliwości dostania się do środka w klasyczny sposób.
Wtedy, niewiele myśląc, wrzucił swój plecak przez okno, a następnie mój
i naszych towarzyszy. Gdy bagaże były już na najlepszej drodze do
Władysławowa, nam nie pozostało nic innego, jak dołączyć do nich. Adam
dał nura pierwszy. O dziwo, zmieścił się bez problemu. Okazało się, że w
korytarzyku było jeszcze nieco miejsca, gdyż ktoś utknął tuż przy
wejściu, z powodu gigantycznych tobołów, które taszczył ze sobą i
uniemożliwił reszcie wdarcie się w głąb wagonu. Potem przyszła kolej na
mnie. Krzysztof mnie podsadził, a Adaś darł za sweter z drugiej strony.
Podciągnęłam się na mułach i po paru stęknięciach byłam jedną nogą nad
morzem, a drugą w Katowicach... i jakoś nie chciało być inaczej. Futryna
okna wgniatała mi się w udo, a ja pomyślałam, że w tej pozycji do
Władysławowa mogę nie wytrzymać... Na szczęście wkrótce Adamowi udało
się mnie przeciągnąć na swoją stronę. Po mnie do wagonu wpadła Aneta, za
nią Krzysiek. W tym czasie gość z gigantycznym kufrem zdołał się
przecisnąć przez drzwiczki do przedziału, uwalniając lawinę tobołów,
ludzi i smrodu, która momentalnie zaczęła nas zalewać. Zrobił się
niewyobrażalny ścisk. My jednak byliśmy tak szczęśliwi, że w tej euforii
pomogliśmy jeszcze wejść przez okno kobiecie, która z szaleństwem w
oczach podskakiwała na peronie, wyciągając w naszym kierunku ręce.
Chwyciliśmy ją za przeguby. Niestety ona nie była dość zwinna, by
podnieść nogę i przełożyć ją przez futrynę, więc ciągnęliśmy ją za
ramiona, aż jej górna połowa dołączyła do nas i wreszcie, przeważona
przytroczonym do siebie plecakiem, wpadła do środka, głową prosto między
nasze torby, a nogami (kiedy się w końcu pojawiły w pociągu) kopała nas
po twarzach. Stanąć fryzurą do góry (Matko Boska, jakaż to była
fryzura!!!) udało jej się gdzieś w okolicach Zawiercia, ale i tak była
nam wdzięczna.
Potem
już było zupełnie fajnie. Można było wygodnie przespać noc - na
stojąco, bo w panującym tłoku nie dało się przewrócić. Nic nie zakłócało
spokoju. Nikt nie szeleścił papierkami - no bo jak?, nie palił - bo
jak?, nikt nie rzępolił na gitarze - bo niby jak miałby to robić?, i
nawet nie było słychać rozmów, bo wszyscy zaciskali zęby, żeby się nie
posikać... W sumie nie było na co narzekać, bo przecież w nocy jeść jest
niezdrowo (że o paleniu nie wspomnę), zaoszczędzony prowiant następnego
dnia był „jak znalazł” i ostatecznie nikt się nie posikał. A w każdym
razie nie było o tym głośno. Mówię Wam, to była niezapomniana podróż.
Polecam!
wirtualnamonia
fot. freedigitalphotos.net
Hehehe dobre:)
OdpowiedzUsuńto były czasy,które miło się wspomina....
OdpowiedzUsuńojj pamiętam powrót z Torunia do Krakowa, na stojąco... po kilku dniach intensywnego zwiedzania dniem i nocą bez problemu zasypiałam na stojąco :)
OdpowiedzUsuńuwielbiam Twoje opowiastki Monia:)
OdpowiedzUsuń