Nie, nie będzie o filmie. Będzie o pewnej historii… Historii tak dla mnie dawnej, że gdy pod wpływem tytułu filmu mój mózg mi ją przypomniał, sama nie wiedziałam, czy jest to moja własna historia, czy się wydarzyła naprawdę, czy może ją sobie wymyśliłam… Nawet nie umiem sobie dokładnie przypomnieć, od czego się zaczęła.
Pisałam kiedyś listy do M.
Teraz myślę, że nie było to przypadkowe.
Nie pamiętam, kiedy poznałam M., był dwie klasy wyżej. Właściwie słowo "poznałam" nie jest dobre – raczej "odkryłam", "zauważyłam", "zamieniłam kilka słów". Wystarczyło, by się mocno zainteresować i chyba platonicznie zakochać. On był w klasie trzeciej, ja w pierwszej liceum. Koniec roku szkolnego. W wakacje chyba o nim nie myślałam. Dopiero potem. Nie byłam najładniejsza, by się podobać chłopakom. Byłam za to wesoła, chyba całkiem sympatyczna, może oczytana i inteligentna. Wtedy sądziłam, że to za mało. Przyglądałam się M. i myślałam, długo myślałam, jak mu się dać poznać. To był chyba rok 1998 – jego końcówka, lub początek 1999 – nie przypomnę sobie dokładnie. Ale wymyśliłam: daj mu się poznać tak, jak nikomu dotąd. Napisz do niego list.
Kim był M.? Hmmm… Długowłosym, mądrym chłopakiem. Skąd był M.? Nie wiedziałam… Szczęśliwe to były jeszcze czasy, gdzie przy pomocy sprytnych koleżanek można było przeprowadzić śledztwo wśród koleżanek M. Poznałam miejscowość – ale co dalej? Skąd wziąć resztę? Książka telefoniczna okazała się niezawodna.
Mam adres i numer telefonu.
Piszę. Starannie. Nie piszę o miłości, bo jej nie znam, nie piszę, że się w nim zakochałam, bo sama nie wiem, czy to prawda. Piszę o tym, co robię, co słyszę w radiu, o tym, że w XX wieku piszę przy świeczce, bo pozwala mi na uspokojenie się i odczuwanie dużej przyjemności. Piszę, że czytam ciekawą książkę albo że mam ochotę wieczorem na słuchanie jazzu w audycji Ptaszyna – Wróblewskiego.
Wiecie, że nie pamiętam, jak podpisywałam te listy?... Chyba „Ja”…
Oboje dojeżdżaliśmy do szkoły z różnych miejscowości, nie chciałam wysyłać listów z mojego miasteczka – na szczęście w drodze do szkoły miałam Zaczarowaną Skrzynkę Pocztową, która przyszła mi z pomocą. Skrapiałam listy perfumami – by M. mógł zanucić: „Od Twoich listów pachniało w sieni, gdym wracał zdyszany ze szkoły”… Czy śpiewał – nie wiem.
Po kilku listach, gdzie nadal mowy nie było o uczuciu, odważyłam się zadzwonić do M. Zapytasz – o czym rozmawialiśmy? Trochę o listach. Był zaskoczony. Chyba mile. Zapewniłam, że nie jest to żaden dowcip. Powiedział, że lubi je dostawać i czytać. Czekał na nie. Nie wiedział, kim jestem.
Pisywałam przez dwa może trzy miesiące, czasem doń dzwoniłam. W międzyczasie M. zaczął spotykać się z moją bliską koleżanką z klasy, chyba ją podejrzewał o te listy, ale telefony i głos w słuchawce tego nie potwierdzały. Kochałam swoją koleżankę jak siostrę, była taką bardzo bliską mi Istotą, rozmawiałam z nią o M. i listach do M. Wiedziała o wszystkim. Nie byłam o nią zazdrosna. Może zawiedziona, ale nie umiałam być zazdrosna. M. nadal nie wiedział, kto pisze listy. Ale dzięki ich znajomości ja wiedziałam, jak M. je odbiera, że na nie czeka, że lubi mój niski, spokojny głos, który rozlega się w słuchawce późnymi wieczorami.
I tak mijały dni.
Pamiętam, jak jednego dnia szłam przez szkolny korytarz z koleżankami z klasy, głośno coś opowiadałam, rozmawiałam. M. siedział sam na schodach. Czasem, zaraz po pierwszym w życiu spotkaniu, mówiliśmy sobie „cześć”, potem tego już nie robił, ja uznałam, że dziewczynie nie uchodzi się kłaniać pierwszej. Zatem M. siedział sam i kiedy zbliżyłyśmy się do niego usłyszałam „cześć” i otrzymałam takie spojrzenie, od którego ugięły się pode mną kolana. Odpowiedziałam i szybko odeszłam.
On wie! – pomyślałam. Ale skąd?
Od Niej? Zapytałam wprost, czy mu o mnie powiedziała. Nie powiedziała. To jak?...
Nie wiedziałam, co robić? Czy pisać nadal? Czy zadzwonić? Czy zamilknąć? I skąd on wie?
Odpowiedź była prosta: nie wiedział do owego dnia, kiedy siedział na tym korytarzu. Nie widział mnie, jak szłam z drugiej strony, ale usłyszał i poznał mój głos. W tamtej jednej jedynej chwili wszystko stało się dla niego jasne.
Co robić? CO ROBIĆ???
Czar prysnął? Chyba tak… Napisałam ostatni list podpisany moim imieniem.
M. na mój widok będąc w towarzystwie mojej koleżanki odchodził, czuł skrępowanie. Ja chyba też. Ale ja się nie wstydziłam swoich listów, ich formy ani treści. Ich pisanie było czystą przyjemnością, sposobem na samopoznanie, na rozwój, na przeżycie czegoś bardzo ekscytującego. Na zaintrygowanie sobą chłopaka.
Nie, nie zdobyłam, M. Jego związek z Nią też nie był długotrwały. Zdał maturę i zniknął.
Nie wiem, kim teraz jest M. Nie śledziłam jego losów. Mam piękne wspomnienie o nim, a właściwie o moim wyobrażeniu jego jako mojego rozmówcy, czytelnika, poniekąd ówczesnego powiernika.
To było zaledwie 12 lat temu, a moja pamięć tak mocno to przykryła innymi, mniej wartościowymi wspomnieniami.
Ciekawe, czy moje listy do M. ich adresat zachował? I wiesz, co? Bardzo chciałabym je teraz przeczytać i poznać mnie samą sprzed kilkunastu lat… A może lepiej zostawić to wszystko w sferze cudownych, młodzieńczych wspomnień?
Martussa
fot. stock.xchng
fot. stock.xchng
chyba pozostawić dla wspomnień...piękna historia..
OdpowiedzUsuńja też pamiętam swą pierwszą szkolną miłość..też była platoniczna..niestety na NK zobaczyłam ją pierwszy raz po ponad 20-tu latach...nic nie zostało z buńczucznego blondynka o niebieskich oczach;)
hmm... ja nie wiem, gdzie jest M. mogłabym próbować szukać, ale samo wspomnienie jest chyba ważniejsze od tego, co teraz.:) a może chcę uniknąć rozczarowania? po innych widać upływ czasu bardziej, niż po nas samych...
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twoja opowieść, Martussa:)W podstawówce i liceum byłam non stop w kimś zakochana platonicznie...:)
OdpowiedzUsuń