Dla...takiej baśni





Baśń czas zacząć.
Dawno, dawno temu, w odległej krainie, u podnóża wysokich, białych gór, zatopione w bujnej zieleni palm i pyle wzbijanym przez wiele spieszących gdzieś stóp, było sobie czerwone miasto. Miało dziesiątki ulic i uliczek, setki bram i tajemniczych przejść i tysiące okien. Za ozdobnymi, kutymi kratami każdego okna stał człowiek, który miał do opowiedzenia ciekawą historię lub coś niezwykłego do sprzedania albo coś nieziemsko dobrego do zjedzenia i niestworzenie słodkiego do wypicia czy chociażby tajemnicze spojrzenie do posłania w świat.


W drodze do pracy.
Prawie każda rodzina w mieście była wielopokoleniowa, w jednym biednym mieszkaniu los dzielili dziadkowie, ich córki i synowie, ich mężowie i żony oraz dzieci, czyli wnuki dziadków. Dzieci dokazywały na ulicach lub wyciągały nieśmiało rękę do przechodniów z prośbą o drobny pieniążek lub coś do zjedzenia. Dorośli wyprowadzali za rękę staruszków na słońce i sadzali ich w wygodnym miejscu, z dobrym widokiem na to, co działo się na ulicy a sami szli zarobić na życie. W wygodnych, obszernych i kolorowych, choć biednych strojach szli plątaniną czerwonych ulic na największy w mieście plac. Mieszkańcy przedmieść wchodzili na stare miasto przez czternaście bram rozmieszczonych w wysokim murze z różnych stron. Mężczyźni w szydełkowych czapeczkach lub kapturach na głowach maszerowali dumnie, kobiety, spiesząc za nimi, rzucały ukradkowe spojrzenia ciemnych oczu aby zaraz skromnie odwrócić wzrok.

Praca, praca...
Na placu rodziny rozdzielały się i każdy zajmował się swoją robotą.
Synowie zamieniali się w zaklinaczy węży a kobry wyginały się wdzięcznie w takt dźwięku ich piszczałek. Inni zakładali białe czapki z czerwonym frędzlem i kręcąc głową w rytm coraz szybszej muzyki, wpadali w trans, aż frędzel zaczynał wyglądać jak śmigło nad ich głowami. Ich stroje  były białe a otaczający ich muzycy, czujni na każde spojrzenie przechodniów, gotowi byli biec z wyciągniętą czapką na datki za każdym, kto zbyt długo patrzył za darmo na spektakl. Byli też muzycy, którzy przychodzili tu, by pograć dla samej radości z grania – muzyka porywała ich i gnali wokół placu na jej wysokich tonach lub opadali w pył i z głośnym piskiem hamowali na koniec utworu, by zacząć zaraz się wzbijać w kolejnym.


Kobiety, niewzruszone, zamyślone lub plotkujące zapamiętale, robiły niestrudzenie jedną szydełkową czapkę za drugą, sprzedawały słodycze, kolorowe balony lub wytwarzaną przez nie biżuterię. Ich powiewające, barwne stroje współgrały z pomarańczem, czerwienią, żółcią i zielenią sprzedawanych nieopodal stosów owoców agawy, kopców mięty, piramidami cytrusów i stożkami warzyw. Ambra i piżmo ich perfum, porywane przez wiatr, leciały do stoisk z wonnymi olejkami – jaśminowym, różanym czy pomarańczowym, tworząc niezapomnianą i niepowtarzalną mieszankę – kwintesencję  zapachu czerwonego miasta.

Tymi samymi olejkami  oraz spreparowanymi krokodylami, jajami strusia, czaszkami kóz i skórkami z jeża domorośli znachorzy i uznani szamani leczyli wprost na bruku swoich pacjentów. Pomagając sobie bębenkami i głośnymi, zawodzącymi okrzykami, wzbudzali respekt ustawionych w półkola kolejnych chętnych do uleczenia lub zwykłych gapiów.
Można się było uczesać lub ogolić u golibrody, wyrwać zęba (o tak! szczypce zawsze były gotowe do użytku w chętnych i sprytnych rękach ulicznego dentysty)  lub wypożyczyć sztuczną szczękę, ot, tylko na czas posiłku.


Obiaaad!
A jeść było co! Zaczynając od pikantnych zup, przez kuskus z warzywami lub z wyborną koziną, kurczakiem z curry, królikiem lub mięsem wielbłąda – wszystko podane w tajinach  - glinianych okrągłych naczyniach z pokrywką w kształcie ściętego stożka z otworem na górze. Zawsze gorące, zawsze świeże. Wyborne ryby – grillowane w całości sardynki i anchois, duszone w białym sosie merliny lub dorady podawane w pomidorach. Owoce morza wystawiały do przechodzących swoje czerwonawe odnóża – kroczyły tłuste krewetki, dorodne homary i pękate kraby. Ślimaki wyślizgiwały się z garnków ale sprawne palce kucharzy nie pozwalały im na długie wycieczki. Do tego duszone warzywa – słodka marchewka, soczysta dynia, delikatna cukinia i miękki bakłażan. Dania okraszone morelami, śliwkami, rodzynkami, prażonymi migdałami i oliwkami. Czerwona i zielona papryka, usmażone w oliwie suszone pomidory, doprawione ostrą przyprawą harrisa, kuminem, płatkami chili, cynamonem, zielonym pieprzem i innymi aromatycznymi przyprawami - to było to, co ze smakiem i zapałem zjadali pracujący i obijający się. Jeśli dodamy do tego ryż z szafranem lub białe ziemniaki, mamy cały zestaw obiadowy. Na deser, oczywiście, małe, słodkie, ociekające miodem lub pastą z orzeszków arganowych ciasteczka, popijane słodką jak ulepek, aromatyczną herbatą –  a każda jej kropla przeciekała do ust przez gąszcz liści mięty.


Oczywiście smakołyki te niedostępne były dla biedniejszych obywateli, którzy wracali na obiad i odpoczynek do domów lub zadowalali się przyniesioną ze sobą strawą a po posiłku szukali miejsca na sjestę w cieniu. Wszystko to dość obojętnie obserwowały z góry dziesiątki bocianów, które w swoich gniazdach na dachach domów lub wieżach służących do nawoływania wiernych do modlitw, machały skrzydłami, podnosiły czerwone nogi lub ciężko zrywały się do lotu.

Na zakupy.
Potem wszystko wracało do normy - na placu i w bocznych wąskich uliczkach znów zaczynał się handel, gwar, nawoływania i zwykłe targowanie się. Każdy kupujący mógł znaleźć tu towar dla siebie - w uliczkach pełnych warsztatów garbarskich wyprawiano skóry, z których potem szyto na oczach przechodniów torebki i buty. Za rogiem zaczynała się dzielnica pełna dźwięków kutej stali, pryskających na boki iskier - spod młotków wychodziły tu piękne klatki na ptaki, lampy, żelazne stoły, krzesła i inne cuda kowalskiego fachu. Kolejne zaułki skrywały a w zasadzie odkrywały przed kupującymi piękną ceramikę, przywożoną z białego miasta nad oceanem - tajiny, talerze, misy i abażury mieniły się wszystkimi kolorami tęczy lub pozostawały w naturalnym kolorze wypalonej gliny. Jeden wzór prześcigał drugi a barwna glazura błyszczała w promieniach słońca. Cień wił sobie gniazda w ozdobnych dziurkach wyciętych w lampkach i paterach. Niektóre naczynia wykonane były z twardego kamienia i sprzedawcy stawali na nich nogami, chcąc udowodnić, że mogą przetrwać, nienaruszone, przez lata. Było też srebro przywożone z południa, tkane na miejscu przepiękne dywany a jedwabne szale, rozwieszone przy wejściach do sklepików, poruszały się na wietrze wdzięcznie, niczym tancerki brzucha.
Na to wszystko i na wiele więcej mogły sobie pozwolić bogate mieszkanki czerwonego miasta - księżniczki z pysznych pałaców, skrytych przed okiem zwykłych ludzi w ogromnych, zielonych ogrodach lub zamożne kobiety żyjące w mieście, w niepozornych z zewnątrz serajach, które kryły wewnętrzne ozdobne dziedzińce-ogrody, przepiękne mozaiki i cicho szemrzące fontanny.


Co w trawie piszczy.
Seraje służyły też karawanom - tutaj odpoczywali kupcy wędrujący z dalekich stron i ich wielbłądy. Teraz towary z odległych miejsc przewożone są samochodami i ciężarówkami. "Jak to? -zapytacie - w której baśni jest mowa o ciężarówkach?!"
Nie bądźcie jednak zawiedzeni - ta baśń ma dobre zakończenie - opisałam współczesny Marrakesz i przy odrobinie chęci i wysiłku każdy może to wszystko zobaczyć na własne oczy, doświadczyć na własnej skórze. To w jednym z większych miast Maroka - czerwonym mieście (nazwa pochodzi od koloru ścian budynków - ochry) można w XXI wieku poczuć zapach jaśminu o poranku, zjeść kuskus z tajinu na obiad, odpocząć w cieniu drzew gorzkich pomarańczy i napić się słodkiej jak ulepek herbaty ze świeżymi liśćmi mięty w czasie sjesty, a wieczorem wmieszać się w kolorowy i gwarny tłum na największym placu w mieście - pulsującym egzotycznym życiem souku Djemaa el-Fna i wejść w ciasne uliczki aby kupić ręcznie wyrabiane, niekomercyjne pamiątki z Maroka. Musiałby się natrudzić ten, kto chciałby znaleźć tu rzecz importowaną z Chin;)


Większość mieszkańców miast Maroka - czerwonego Marrakeszu, białych miast nad Atlantykiem - Safi - słynącego z wyrobów ceramicznych lub mekki muzyków - Essaouiry, czy niebieskiego Fezu - skrytego w głębi lądu, żyje do dziś tak, jak przed wiekami. Chodzą w tradycyjnych strojach, mieszkają w glinianych lub kamiennych domach i często jeżdżą na osiołkach czy w konnych bryczkach lub na wozach. Na ulicach panuje lekki chaos, w którym jednak świetnie dają sobie radę dziesiątki kierowców skuterów, pick-up'ów, wspomnianych posiadaczy osłów, konnych powozów i pieszych. Oczywiście są też dzielnice willowe i nowoczesne apartamentowce (do dziś można podziwiać przepiękny ogród założony w latach 20-tych XX wieku przez Jacques'a Majorelle'a a w nim kolorową willę Yves Saint Laurent a niedawno podobno jeden z apartamentów kupiła w Marrakeszu Magda Gessler) ale tradycja jednak bierze tu górę nad nowoczesnością.

Wystarczy lekko zmrużyć oczy, dać się ponieść zmysłom smaku i zapachu, potargować się w jednym ze sklepików lub wąskimi uliczkami pójść do oczyszczającego hammamu, by baśń sprzed setek lat stała się realna i rzeczywista. Orientalny rytm dnia i nocy na placu Djemaa el-Fna jest hipnotyzujący - można tu pozytywną energią naładować baterie na cały rok. Naprawdę chce się tu wracać...

Polecam z głośnikami - Djemaa el-Fna:)



Kobieta  Magdalii
 fot.video. Kobieta z Magdalii

Komentarze

  1. bajkowo, smacznie, pachnąco ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepięknie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. :)Jest tam pięknie, bajkowo, smacznie i pachnąco, tak:)

    OdpowiedzUsuń
  4. A może ktoś tam był i nie zgadza się z powyższym opisem?:) Lub zgadza:):)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Spam usuwamy, prosimy o komentarz na temat artykułu :)