O tym jak pewien Ra(cze)k toczy krytykę w stronę ludzi a pewien film stacza
kulturę na dno - czyli co w zasadzie zdarzyło się po seansie Kac Wawa?
Oto nadszedł kataklizm. I nie piszę tu wcale o brzydkim
przedwiośniu (co zresztą samo w sobie brzmi jak oksymoron; przedwiośnie z
definicji i z doświadczenia mojego jest brzydkie, naznaczone opadem, brudem i
podłym humorem współdzielących planetę) ani o reformie emerytalnej; oto
nadszedł dzień, w którym widzowi oberwało się za to, że na głos wypowiedział
obiekcje dotyczące obejrzanego w kinie filmu. Jak można się domyślić - piszę tu
o „bitwie o Kac Wawa”, relacji Raczek - Samojłowicz, na którą to patrzę, patrzę
- i nadziwić się nie mogę.
Oczywiście, poprzednie zdania to duże uproszczenie, nie do
końca oddające stan faktyczny relacji stron zainteresowanych; Tomasz Raczek
jest dosyć specyficznym rodzajem widza - na pewno nie jest zwyczajnym zjadaczem
kinowego popcornu a tym bardziej nie jest widzem anonimowym; podobnie „Kac
Wawa”, ze swoim imponującym wynikiem 1,6 na dziesięciostopniowej
skali w portalu Filmweb.pl również nie jest jedną ze
„zwykłych” komedii romantycznych, które w barwach TVNu i Illony Łepkowskiej
zdobywają (lub nie) szturmem polskie kina od dekady. Zanim jednak przejdziemy
do relacji krytyk - film, zastanówmy się, co wolno widzowi. Widzowi, ponieważ,
zakładam, że Tomasz Raczek, jak każdy z nas, bilety na seans (ten nie-prasowy)
kupił, zatem wchodzi w obieg komercyjny, dokładając swoją złotówkę - czy raczej
jej niezłą wielokrotność - do zysków producenta, kiniarza i naszej rodzimej -
za przeproszeniem - kultury.
Polska, od czasów rzuconej w kąt cenzury, takiego precedensu
nie zna. Jasne, protesty pod kinami były nieraz, żeby chociaż przypomnieć perypetiehomoseksualnego księdza czy też wojny o plakat zWoody’m Harrelsonem. Ale żeby producent zamierzał
pozwać jednostkowego widza, który mu zresztą zapłacił za odwiedzenie kina i
dołożył cegiełkę do zysków (czy może raczej: do zmniejszenia strat) filmu za
to, że ów widz się ośmielił podnieść głos w proteście ogłupiania narodu - o tym
moja niedouczona głowa wcześniej nie słyszała. Teoretycznie sprawa zakrawa o
farsę: w dobie internetowego “hejtu” wybiła się jedna, nawet nie oficjalna
(wpis na Facebooku) mocno krytyczna recenzja, za którą producent chce ścigać
sądowo autora. W praktyce zaczyna się robić niebezpiecznie, bo okazuje się, że
lepiej anonimowo rzucać “fucki” wszelakie niż z imienia i nazwiska się podpisać
pod kulturalną - a i owszem! - notką. Notka jest kulturalna, bo trzyma się
zasad polskiej gramatyki, interpunkcji i kultury osobistej. No ale - ale
napisał ją Krytyk.
Krytyka filmowa - jako docierająca do największej ilości
uczestników kultury - ma szansę stać się najbardziej znienawidzoną, aktywnie
uprawianą profesją we współczesnym świecie. Opinie o tym, że metodologią danej
profesji zajmują się tylko najwięksi nieudacznicy związani z ową profesją
- w tym wypadku niedoszli reżyserowie i scenarzyści - krążą w internecie
równie gęsto co piranie wokół krwawiącego Indianina. W komentarzach pod co
drugą recenzją - wyraźnie tu zaznaczam, że chodzi o internet - można dowiedzieć
się jaka gorycz bije z krytyków, że nie rozumieją rozrywkowego aspektu kina i w
ogóle, poza Bergmanem, Rohmerem i Viscontim, nie powinni się wypowiadać w
temacie żadnego ze współczesnych filmów. Bo przecież jak się wypowie - to
skrytykuje; najczęściej nudnym, przemądrzałym tonem, używając
niezrozumiałych słów i wyraźnie ciesząc się swoją wyższością nad potencjalnym
czytelnikiem. O przewrotny Losie! Pragnąc prostej wypowiedzi, czytelnicy recenzji
wyraźnie spodziewają się, że krytycy pisać będą wydumanym tonem. Raczek napisał
prostą wypowiedź, producent filmu prostą wypowiedź przeczytał i stwierdził, że
jest absolutnie nie do przyjęcia, aby tej rangi krytyk nie ubierał wypowiedzi w
metafory, subtelne figury i ukryte niuanse! I ma jeszcze za to zapłacić
horrendalną sumę pieniędzy, która miałaby być zadość uczynieniem miernej
oglądalności filmu Karwowskiego, który w inteligencję widzów uderza niczym młot
pneumatyczny. Logika postępowania jest koszmarnie pokrętna i - jeśli pozew nie
jest jedynie sztucznym utrzymywaniem zainteresowania filmem - wydaje się być
kompletnie nie do obrony.
Największą ironią całego wydarzenia jest to, iż przyjęło się
twierdzić, że “głos Raczka” wyrwał z kin potencjalnych widzów “Kac Wawa” niczym
tornado domek Dorotki w niewielkim Kansas. A ja mam nieodparte wrażenie, że
wyrok został podpisany w momencie pierwszych notek prasowych o “prawdziwej
historii, wcześniej wymyślonej niż w Holyłódzie”. To nie jest wina krytyka - ja
bym raczej jako sprawców frekwencyjnej klęski wskazał - z nieukrywaną radością
- samych widzów, którzy, być może, właśnie dotarli do wniosku, iż traktowanie
ich przez twórców filmowych niczym stada baranów przestaje być wymiernym
czynnikiem składającym się na kasowy sukces szmirowatych tytułów. Oby po
twórcach następnymi uświadomionymi stali się nasi politycy.
Tomasz Raczek wydaje się być moralnym zwycięzcą całego
zdarzenia. Spokojny i merytoryczny w rozmowie ze scenarzystą, raczej pewny swej
racji i świadomy absurdu argumentów strony przeciwnej. Tylko, gdzieś tam, w
środku duszy piszącego, tli się abstrakcyjne przerażenie, że ta sprawa
rzeczywiście skończy się w sądzie. I w tym tlącym się, abstrakcyjnym
przerażeniu tkwi surrealistyczne wręcz przekonanie, że sąd rację przyzna
Samojłowiczowi. Tomasz Raczek, objawiający się producentom “Kac Wawa” jako
opiniotwórcze i wszędobylskie monstrum, zostanie uznany za prowodyra
niezadowolenia narodowego z powodu koszmarnej jakości intelektualnej naszego
kina pseudorozrywkowego. Sąd stwierdzi, że żaden krytyk nie powinien korzystać
ze swojej wyuczonej wiedzy filmowej aby uderzać w polskie kino; ze jest to
wręcz gnębienie narodu bliżej niezrozumiałymi, intelektualnymi wizjami kina
masowego jako rozrywki inteligentnej, przyciągającej do kin nie tylko
zwolenników humoru prosto z miejskiego kibla czy męcząco-bliźniaczych komedii
sugerujących, że w Polsce wyznacznikiem aktorstwa nie jest przygotowanie do
zawodu a obecność w głupawych serialach. Być może sąd stwierdzi, że krytyk ma pisać
dwuznacznie, z dbaniem o słowa i najlepiej w sposób nieurażający najgorszym
kinowym szmirom.
Jeśli tak, to oby kalendarz Majów się nie mylił.
* 14 marca zostało wydane oświadczenie producentów filmu,
odcinających się od wypowiedzi Jacka Samojłowicza. Cytując za onet.pl:
„Producenci "Kac Wawa" wydali oświadczenie, w
którym dystansują się od ostatnich wypowiedzi Jacka Samojłowicza, jednego z
współproducentów filmu. Stwierdził on niedawno, że przez dosadną opinię Tomasza
Raczka pod adresem filmu stracił miliony. "Syrena Films nie bierze udziału
w pozwie przeciwko krytykowi filmowemu. Jednakże uważa, że zostały przekroczone
granice obiektywnej krytyki filmowej" - czytamy w oświadczeniu.”
Jesteś wisienką na pysznym, kobietnikowym torcie :) Mam nadzieje, że Raczek wygra tą bitwę.
OdpowiedzUsuńPaproszku chyba nie ma innej opcji w tej durnej walce...
OdpowiedzUsuńA tak się zastanawiam, kto ten film dopuścił do dystrybucji kinowej? Czy teraz jak zorganizuje się fundusze można wydać każdy film? Niebawem ludzie naprawdę przestaną chodzić na nasze filmy ;/
Filmu nie widziałam ale może zobaczę, żeby wiedzieć o co cała afera się toczy;)Chociaż wydaje mi się, ze jedna scena wystarczy - aż za wiele to pewnie będzie;)
OdpowiedzUsuńJa po tytule i plakacie podejrzewałam, że to będzie DNO instynkt mnie nie zawiódł ;-) I tak bym nie poszła do kina :-p
OdpowiedzUsuńAle może lepiej się anonimowo wypowiem :-p?? ;-)
Ja też nie poszłabym na to do kina - myślałam o fragmencie GDZIEŚ - wystarczy pewnie trailer;)
OdpowiedzUsuńPaproszku - fajny blog:D
Ta witryna jest chroniona za pomocą mechanizmu reCAPTCHA. Jej użytkowników obowiązują: Polityka prywatności i Warunki korzystania z usług Google.
OdpowiedzUsuń