Pustka, pustka ogarnęła mnie po seansie! Pół roku czekałem na ten film, przybyłem, zobaczyłem – i na cóż teraz mi czekać? No, Prometeusz się nadaje, ale jakże zupełnie inna to klasa i inne oczekiwanie…
Proszę o wybaczenie w sprawie powyższej dygresji. Niecodziennie
powstają filmy o nazistach z kosmosu, a ja podobne perły ekranu staram
się wychwytywać na bieżąco. Nadzieje przed seansem Iron Sky,
jak można się spodziewać, miałem rozbuchane co najmniej do rozmiarów
Tadż Mahal czy wręcz oczekiwań po polskiej reprezentacji na Euro2012.
Pierwsze recenzje nieco mój zapał ostudziły, film okazał się czymś
zupełnie innym niż się spodziewałem, ale przyznać muszę, że sam seans,
mimo wszystko wspominam z przyjemnością.
No właśnie: z przyjemnością. Nie z rozkoszą czy z wybitnym
zafascynowaniem, ponieważ jednak “Iron Sky” sprzedał mi zupełnie inne
emocje niż moje ociekające absurdem i kpiną wyobrażenia na jego temat.
Oczywiście; absurd i kpina w filmie grają, ale nie w rolach głównych;
trudno mi zresztą sobie wyobrazić film o nazistach z księżyca utrzymany
w konwencji innej niż humorystyczna. Okazuje się jednak, że ci sprytni
Finowie pod przykrywką świetnej zabawy i sprawnej warsztatowo
konstrukcji (która to za sprawną warsztatowo zostanie uznana przede
wszystkim w momencie, kiedy pamiętać będziemy o ograniczeniach
budżetowych, z którymi borykali się twórcy) spróbowali przemycić
strzępki moralitetu i politycznej satyry na współcześnie rządzących i
liczących się przywódców naszego świata. Czy się udało? Sami oceńcie.
Fabuła aż sama prosi się o poklask wszystkich miłujących sarkazm i
ironię. W 1945 roku Hitler wysyła swoich żołnierzy na ciemną stronę
księżyca, gdzie budują bazę i tworzą największą maszynę wojenną w
historii wojskowości: Zmierzch Bogów. W 2018 roku naziści są gotowi do
inwazji na Ziemię, najpierw jednak wysyłają tam swojego szpiega,
przyszłego Fuhrera, Klausa. Klaus ma zapędy imperialistyczne w jasny
sposób wyrażane przez jego zaciętą i nieustępliwą fizjonomię; ma również
ukochaną Renate, idealistyczną nauczycielkę angielskiego oraz złapanego
chwilę wcześniej amerykańskiego kosmonautę, Jamesa Washingtona, który
jest – jakże by inaczej – Murzynem. James ma doprowadzić Klausa i Renate
do amerykańskiego prezydenta, kobiety zresztą, z którym, którą wredny Klaus chce zawrzeć wredny pakt przeciwko swojemu obecnemu
Księżycowemu Fuhrerowi, Wolfgangowi Kortzfleischowi. Po wielu
perypetiach, obejmujących wybielenie Murzyna wybielaczem, wykorzystanie
nazistowskich haseł do budowania kampanii prezydenckiej w USA, bolesne
zetknięcie idealizmu Renate z prawdziwą dawką faszystowskich zachowań
zakorzenionych w ziemskiej historii, naziści z Księżyca w końcu
doprowadzają do inwazji na Ziemię, wywołując chaos, zniszczenie i miłość
czystej rasowo Renate z nieczystym kolorystycznie Jamesem.
Inwazja odbywa się pełną piersią, chociaż nie da się ukryć, że twórcy
wymagają tu od widza sporej dawki “zawieszenia niewiary” w kontekście
jakości efektów specjalnych. Nie twierdzę, że jest bardzo źle, po prostu
widać braki budżetowe w jakości wybuchów czy planów ogólnych – chociaż
widok dziarskich Zeppelinów mknących przez przestrzeń kosmiczną i
holujących meteory do przeprowadzenia “meteorblitzkriegu” na Nowy Jork i
okolice jest autentycznie sympatyczny i wywołujący uśmiech nadziei na
twarzach wszystkich anty amerykańsko nastawionych widzów. Stany
Zjednoczone oczywiście odpowiedzą ogniem, w “bitwę o Ziemię” włączą się
również inne kraje – poza Finlandią, ale, dalszych losów świata nie
zdradzę, żeby nie psuć zabawy. Albo rozczarowania.
Dziwny jest ten film – dziwny jest jednak jednak dziwnością formalną a
nie treściową. Mimo wszechobecnej swastyki nie ma wiele wspólnego z klasykami gatunki nazi exploitation. Absurd koncepcyjny, czyli idea filmu o nazistach z kosmosu nijak ma się (a szkoda) do absurdu filmów o zombie nazistach czy o tym, że Surfujący Naziści Muszą Umrzeć.
Wszystkie te elementy, które powinny nobilitować film, jako kolejną
ikonę kultowego kiczu – w przypadku tej produkcji nie mają miejsca.
“Iron Sky” okazuje się refleksyjną, nieco prześmiewczą ale też naiwną
opowiastką o władzy, dominacji i o fakcie, że systemy totalitarne dzielą
sie na wyklęte i na amerykańską demokrację.
Jeśli nazistowska inwazja na Ziemię miała na celu wyśmianie
amerykańskiej dominacji nad światem, żonglerkę cytatami (celnymi, nie
przeczę) z bieżących wydarzeń politycznych czy nawet kolejną wizję
rujnowania ideologicznej utopii, to nazistów równie dobrze można było
zastąpić kosmitami, społecznością syren albo graczami World of Warcraft.
Mimo całej mojej sympatii do filmu, “Iron Sky” cierpi na chroniczną
niekonsekwencję w żonglerce konwencjami i gatunkami z których czerpie
inspiracje. Mimo wszystko polecam, chociażby, po to żeby Polacy
dowiedzieli się, że można kręcić filmy o nazistach w sposób
nieczołobitny i niehist(e/o)ryczny – tak, pamiętam o Hardkor44,
ale uwierzę jak zobaczę; polecam również dlatego, iż mimo wszystko film
jest zabawny, z mnóstwem ciekawych, chociaż niekoniecznie
spójnie posklecanych wątków. Wychodzę zwyczajnie z założenia, że takiej
fabuły nie sposób przegapić, że Julia Dietze jest śliczna, Udo Kier – groteskowy, ścieżka dźwiękowa Słoweńców – udana, półtorej godziny Waszego czasu – niekoniecznie stracone. Polecam sprawdzić.
Komentarze
Prześlij komentarz
Spam usuwamy, prosimy o komentarz na temat artykułu :)