W
Krakowie deszcz. Żadna tam ulewa - ot, siąpi, stanowczo w zasadzie,
uparcie i nieprzerwanie, ale też deszcz ciepły, nierzęsisty,
orzeźwiający.
Zrobiłem sobie spacer z Nowohuckiej do Korony i z
powrotem, sześć kilometrów może. Na Wielickiej remont, tory kładą,
autobusy zastępcze mnie mijają z częstotliwością copięciominutową. W
każdym z nich jak w wagonach wysiedleńców - tłum jak na procesji, przekrój wiekowy szeroki; autobusy powoli przez rozwalone ulice się
klekocą, opony drżą prawie niczym kolana w demencji, okna zaparowane jak
w titanicowej scenie pamiętnej, ba! - czasem jakaś dłoń nawet po szybie
zjedzie, ale czy to od miłosnych uniesień czy może od omdlenia - nie
wiem, niedowidzę, przez przyklejone do szyb twarze nie jestem w stanie
się wzrokiem przedrzeć, twarze odrobinę przerażone coraz wyraźniejszym
widmem zmiażdżenia, ale również, w co ledwie uwierzyć mogę, stojąc na
świeżym powietrzu, z deszczem i wiatrem chłodnym zataczającym kręgi jak
ufo nad polem pszenicy; ale również z widoczną ulgą w załzawionych
oczach ukrytych pod spoconymi brwiami; ulgę z kategorii "ale
przynajmniej nie zmoknę".
Gdzieś, coś, najwyraźniej przespałem - kiedy, przepraszam, oblicze
ludzkiego komfortu aż tak zmieniło wyraz twarzy? A może ewolucja
zwyczajnie nie może wybudzić się z pokonsumpcyjnej drzemki?
Ale po namyśle, życzę sobie więcej dni jak dzisiejszy. Ulice są jakby przestronniejsze i wolne od kretynów. Bo oni, wiecie, nie mokną.
Ale po namyśle, życzę sobie więcej dni jak dzisiejszy. Ulice są jakby przestronniejsze i wolne od kretynów. Bo oni, wiecie, nie mokną.
"okna zaparowane jak w titanicowej scenie pamiętnej" idealne skojarzenie :)
OdpowiedzUsuńDokładnie:)
OdpowiedzUsuń