Ty to masz fajnie - słyszę raz po raz - do pracy nie musisz chodzić.
JA?? fajnie, no tak. Chodzić nie muszę, praca znajduje mnie sama.
Sobota - 6:00 Mąż budzi mnie z kubkiem kawy, ja "przytomnie" mówię - ale
o co Ci chodzi. Ten, jakby nie rozumiał, usilnie nęci zapachem kawy do
coffee room'u ;), no to zarzucam szlafrok na plecy, zbieram kości i idę z
nadzieją, że jak wyjdzie z domu to ja wtedy jeszcze pod kołdrę się
wkulnę i dośpię. Piję kawę, żywo uczestniczę w prowadzonej półgłosem
dyskusji, a gdy tylko drzwi zamykają się za mym ślubnym, biegnę z
powrotem do łóżka z nadzieją... płonną niestety, gdyż chwilę po tym
słyszę mamo - sikuuuu - to Lusia - odpowiadam idź, córcia, do łazienki i
zrób. Łazienka tam gdzie zawsze, mama nic nie zmieniała:) i znów chwila
spokoju, aż do... Mamo Piććć!! Ciii - mówię, bo obudzisz Piterka, nie
zdążyłam skończyć gdy z pomiędzy szczebelków łóżeczka wysuwa się mała
rączka z butelczyną. Łapię butlę i biegnę do kuchni celem przygotowania
mleka (omijam procedury z wyparzaniem butelki narysowane na opakowaniu
;) i po sekundzie jestem z powrotem, bo Piterek już się drze w niebo
głosy prosząc o troche "odyy" - czyli wszystko co się nadaje do picia.
Ja znów ( bo jak wiadomo nadzieja matką głupich) wskakuję do łóżka, przykrywam się, i słyszę z pokoju obok człap człap człap - to pierworodny Tanio, którego przez cały tydzień dobudzić do szkoły nie mogę, w sobotę o 7.05 zapytowuje mnie się czy może się ubrać, pytam się ale po co, mówię - pośpij sobie synek - a on - ale już nie mogę. Piter w tym czasie dopija butelczynę swą i stoi już w łóżeczku pokazując na okno krzyczy - brrrrr, brrrrum tam. I tak kończy się moja poranna drzemka. Dalej ubieranie przerywanie okrzykami - ja nie chce łajstopek, ja chcę spodnie, tudzież - Tanio ale te spodnie co miałeś wczoraj są brudne - a Tanio - ale jeszcze można nosić. Z Piterem spokój, on się jeszcze nie buntuje.
Ja znów ( bo jak wiadomo nadzieja matką głupich) wskakuję do łóżka, przykrywam się, i słyszę z pokoju obok człap człap człap - to pierworodny Tanio, którego przez cały tydzień dobudzić do szkoły nie mogę, w sobotę o 7.05 zapytowuje mnie się czy może się ubrać, pytam się ale po co, mówię - pośpij sobie synek - a on - ale już nie mogę. Piter w tym czasie dopija butelczynę swą i stoi już w łóżeczku pokazując na okno krzyczy - brrrrr, brrrrum tam. I tak kończy się moja poranna drzemka. Dalej ubieranie przerywanie okrzykami - ja nie chce łajstopek, ja chcę spodnie, tudzież - Tanio ale te spodnie co miałeś wczoraj są brudne - a Tanio - ale jeszcze można nosić. Z Piterem spokój, on się jeszcze nie buntuje.
Potem śniadanie w trzech aktach. Akt pierwszy - ja z dziećmi. Dzieci jak
to dzieci najchętniej codziennie zjadłyby słoik ze smarowidłem
czekoladopodobnym, ewentualnie z dżemem, na tymże smarowidle. Staś za to
z uwielbieniem zajada się kanapkami z żółtym serem, z ketchupem i z
mikrofalówki - do tego czekolada na gorąco. Po śniadaniu aplikacja
różnymi sposobami końskiej dawki przeróżnych medykamentów i wówczas mam
chwilę dla siebie, bowiem dzieci oddalają się w różnych kierunkach by
zająć się sobą. Mój czas kończy się po sekundzie bo zaczyna się akt
drugi - wpada do domu mąż - w biegu ściąga kurtkę, myje ręce i przez
ramię rzuca - zrób mi szybko jakieś śniadanie, no to ja szybko robię
kanapki, w międzyczasie szybko parzę w dzbanku herbatę, on równie szybko
wypija dolewając sobie do filiżanki przegotowanej chłodnej wody by się
nie poparzyć, potem szybko tłumaczy dzieciom czemu nie może się z nimi
bawić ,mnie mówi że na obiedzie go nie będzie i żeby mu po południu
jakies kanapki i termos kawy na pole ktoś podrzucił, a następnie szybko
oddala się.
A ja mam czas dla sieb....aaaa nie już nie mam bo idzie teść - Kasia zrób no szybko herbatę dla pracowników - ja szybko robię, przypominam sobie ile to słodzą i jaką moc i kolor herbaty muszę uzyskać, a więc Damian 2 łyżeczki cukru, Zenia jedna płaską, Kuba 2 średnie, teść czeka. Wrzucam kubki na tacę - herbata idzie na dół. :) A ja mam czas.... - ale gdzież tam, nie mam, bo wraca teść - i mówi no, to teraz bym coś zjadł. Akt trzeci - i od nowa - herbata, kanapki, pogadanka i jest już 10:30. Oczywiście, w międzyczasie milion pięćset sto osiemset przełajowych biegów do pokoju, będących odpowiedzią na wołanie - Mamoooo: On mnie bije, Piter gryzie, Tanio chciał mnie kopnąć, Piter wszedł na stół ew. na parapet, Tanio kopie piłkę w domu, Lusia mnie szczypie itp itd...
A ja mam czas dla sieb....aaaa nie już nie mam bo idzie teść - Kasia zrób no szybko herbatę dla pracowników - ja szybko robię, przypominam sobie ile to słodzą i jaką moc i kolor herbaty muszę uzyskać, a więc Damian 2 łyżeczki cukru, Zenia jedna płaską, Kuba 2 średnie, teść czeka. Wrzucam kubki na tacę - herbata idzie na dół. :) A ja mam czas.... - ale gdzież tam, nie mam, bo wraca teść - i mówi no, to teraz bym coś zjadł. Akt trzeci - i od nowa - herbata, kanapki, pogadanka i jest już 10:30. Oczywiście, w międzyczasie milion pięćset sto osiemset przełajowych biegów do pokoju, będących odpowiedzią na wołanie - Mamoooo: On mnie bije, Piter gryzie, Tanio chciał mnie kopnąć, Piter wszedł na stół ew. na parapet, Tanio kopie piłkę w domu, Lusia mnie szczypie itp itd...
Rozglądam się nerwowo po kuchni, wygląda jakby trąba powietrzna
przez nią przeszła, szybko więc ładuję zmywarkę i po dłuższej chwili
wygląda jako tako, ale to już 11:00 a obiad daleko w polu, no i Pit
jeszcze nie śpi. To znów biegiem robię butlę mleka, małego przebieram i
kładę, szczęśliwie po 5 minutkach już śpi. No, ale wciąż nie ma obiadu.
Ale jako Perfekcyjna Pani Domu ;) zdołałam sobie wcześniej wyciągnąć
mięcho z zamrażary, więc jest już gotowe i czeka. Dziś karkówka w sosie
własnym. Na biegu kroję, przyprawiam i tu pojawia się teść, mówi, że
brakło worków do ziemniaków i czy nie mam czasem jakiego interesu w
mieście bo by trzeba było podjechać. No, ale nie, nie skusiłam się. Za to
pobiegłam po ziemniaki, w biegu obrałam i usiadłam. Mięsko się dusiło
pod przykryciem, a ja usiadłam i siedziałam z kawką chyba z 10 minut :D. Wybiła pierwsza. Wpada mąż z zapytaniem - czy już jest obiad? Ale miało
Cię nie być - odpowiadam... No, ale nic to.. Ziemniaki jeszcze twarde,
ale za to mięs już miękkuchny, buraczek z mamowego słoika i pajda
chleba. Mąż po 5 minutach najedzony, dopija moją kawę i ucieka. A mnie
tak jakoś zmęczenie poranne nie odpuszcza, za to jakby częściej nos
muszę wycierać i kaszel usiłuje mi rozerwać klatkę piersiową. Zapodaję
sobie cosik z mej przepastnej szafy z lekami i bawię się dalej. Bo już
ziemniaki gotowe, a teść krzyczy z dołu, że pracownicy kawę chcą. Hmm...
Kawę - już wiem- Zenka -czarną sypaną bez cukru, Damian sypana z mlekiem
i dwiema łyżeczkami cukru, a Kuba hmm nie wiem, ale zrobię tak jak
Damianowi i będzie dobrze.:)
Zapodaję obiad na stół, zatrzymuję teścia, żeby się najadł i dzięki temu obiad odbędzie się tylko w dwóch aktach, w międzyczasie budzi się, z małym fochem, Piterek, ale w miarę szybko - na widok obiadku - foch odchodzi, i już za chwilę wszyscy ze smakiem pałaszują. Tzn. prawie - Piterek opluwa mnie buraczkami, Ola głównie mięsko, trochę buraczków, ziemniaczków nieee poza tym Ok;)Teść wszystko ładnie zjada, kawę bierze na wynos, Tanio też zjadł, więc można zakończyć obiad. A ja mam wolne? Eee gdzież tam, trzeba pozbierać po obiedzie i jakoś ogarnąć hacjendę, bo to w końcu sobota;) Motywuję dzieci do wspólnej pracy, ale że kiepsko im idzie to załączam Króla Lwa na laptopie i sama pędzę z miotłą i mopem przez świat. Kuchnia, "gościnny", bawialnia, coffee room, Stasiowy room, i na koniec łazienka - w międzyczasie tony zużytych chusteczek do nosa i kolejne syropki. Jakoś tak się wieczór zrobił i pojawił się Mąż, pracy jeszcze nie skończył, ale pracownikom trzeba dniówkę policzyć i wypłacić, oczywiście wszystko szybko i biegiem po mokrej podłodze. Jak już jest wszędzie mokro to dzieci włączają się do pomocy, urządzają ślizgi z atrakcyjnymi przewrotami, przyprawiając mnie niemalże o zawał serca, ale szczęśliwie nic nikomu się nie stało. Żeby zmyć podłogę w coffee roomie muszę Piterka unieruchomić w foteliku, więc daję mu jakieś kanapki i biszkopty i jazda na mopie.
Dzieci cierpią unieruchomione w kuchni, ja kończę myć, wylewam wodę. Wracam do kuchni i łapię się za głowę bo Piterek pokruszył i chlebek i biszkopty, wlał w to swoje picie, następnie wtarł to w siebie, resztę wylał na świeżo umytą podłogę. Lusia za to robiła sobie sama picie, i jakoś się jej tak przelało i pół się wylało na szafki i podłogę - wszystko oczywiście samo. Idę przeprosić mopa, jeszcze raz myję kuchnię, dzieciom zapodaje na szybko jakąś kolację, potem wpada mąż na powtórkę obiadu tylko szybko bo muszą ładować samochód. Dzieci idą spać. Zarządzam dzień dziecka - nie mam siły ich kąpać. Z grubsza pyszczki obmyte, kto pija mleko ten mleko, kto musi się napić dostaje wodę - na koniec rytualne mówienie dobranoc z Taniem czyli - Dobranoc, żaby na noc, karaluchy pod poduchy, kolorowych snów, śpij dobrze, kocham Cię i za chwilę już dom pogrąża się w błogiej ciszy. I znów siadam na mym fotelu, wraca mąż. Chciałoby się napisać, że oglądam ulubiony serial, ale prawda jest taka, że po czołówce zasypiam;) więc ulubionego nie mam.
A mąż mój, marzyciel, tak na mnie patrzy i mówi - a gdzie się Ty się tak zaprawiłaś? Przecież nie pracujesz, w domu sobie siedzisz... amen;)
Zapodaję obiad na stół, zatrzymuję teścia, żeby się najadł i dzięki temu obiad odbędzie się tylko w dwóch aktach, w międzyczasie budzi się, z małym fochem, Piterek, ale w miarę szybko - na widok obiadku - foch odchodzi, i już za chwilę wszyscy ze smakiem pałaszują. Tzn. prawie - Piterek opluwa mnie buraczkami, Ola głównie mięsko, trochę buraczków, ziemniaczków nieee poza tym Ok;)Teść wszystko ładnie zjada, kawę bierze na wynos, Tanio też zjadł, więc można zakończyć obiad. A ja mam wolne? Eee gdzież tam, trzeba pozbierać po obiedzie i jakoś ogarnąć hacjendę, bo to w końcu sobota;) Motywuję dzieci do wspólnej pracy, ale że kiepsko im idzie to załączam Króla Lwa na laptopie i sama pędzę z miotłą i mopem przez świat. Kuchnia, "gościnny", bawialnia, coffee room, Stasiowy room, i na koniec łazienka - w międzyczasie tony zużytych chusteczek do nosa i kolejne syropki. Jakoś tak się wieczór zrobił i pojawił się Mąż, pracy jeszcze nie skończył, ale pracownikom trzeba dniówkę policzyć i wypłacić, oczywiście wszystko szybko i biegiem po mokrej podłodze. Jak już jest wszędzie mokro to dzieci włączają się do pomocy, urządzają ślizgi z atrakcyjnymi przewrotami, przyprawiając mnie niemalże o zawał serca, ale szczęśliwie nic nikomu się nie stało. Żeby zmyć podłogę w coffee roomie muszę Piterka unieruchomić w foteliku, więc daję mu jakieś kanapki i biszkopty i jazda na mopie.
Dzieci cierpią unieruchomione w kuchni, ja kończę myć, wylewam wodę. Wracam do kuchni i łapię się za głowę bo Piterek pokruszył i chlebek i biszkopty, wlał w to swoje picie, następnie wtarł to w siebie, resztę wylał na świeżo umytą podłogę. Lusia za to robiła sobie sama picie, i jakoś się jej tak przelało i pół się wylało na szafki i podłogę - wszystko oczywiście samo. Idę przeprosić mopa, jeszcze raz myję kuchnię, dzieciom zapodaje na szybko jakąś kolację, potem wpada mąż na powtórkę obiadu tylko szybko bo muszą ładować samochód. Dzieci idą spać. Zarządzam dzień dziecka - nie mam siły ich kąpać. Z grubsza pyszczki obmyte, kto pija mleko ten mleko, kto musi się napić dostaje wodę - na koniec rytualne mówienie dobranoc z Taniem czyli - Dobranoc, żaby na noc, karaluchy pod poduchy, kolorowych snów, śpij dobrze, kocham Cię i za chwilę już dom pogrąża się w błogiej ciszy. I znów siadam na mym fotelu, wraca mąż. Chciałoby się napisać, że oglądam ulubiony serial, ale prawda jest taka, że po czołówce zasypiam;) więc ulubionego nie mam.
A mąż mój, marzyciel, tak na mnie patrzy i mówi - a gdzie się Ty się tak zaprawiłaś? Przecież nie pracujesz, w domu sobie siedzisz... amen;)
Paproszek
Autorka prowadzi bloga http://wioseczka.blogspot.com
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń