Światła miasta





Jestem miastolubem. Owszem, przyroda pociąga mnie i kusi. Uwielbiam włóczyć się po lasach, słuchać plusku strumienia, kąpać w jeziorze, morzu i oceanie, biegać boso po piasku i obserwować robaczki, ptaki i inne futrzaki w ich codziennych akcjach. Zatapiać się w ciszy, w której nagły skrzek wrony wydaje się krzykiem orła. I kiedy w końcu nadchodzi chwila powrotu do miasta, buntuję się. Nie chcę znów wdychać spalin, potykać się na nierównych chodnikach i z tłumem studentów (czyli stonką miast uniwersyteckich;) przemieszczać się do pracy w autobusach.

Po pierwszym popowrotowym szoku i kliku haustach nieświeżej (bez)tlenowej zawiesiny, nadchodzi jednak zawsze zgoda na to, że jestem zwierzęciem miejskim. Nic nie poradzę - lubię ten stukot betonu pod obcasem i podoba mi się kiedy pomarańcz zachodzącego słońca kładzie się, jak nowy tynk, na poszarzałej kamienicy.

Tak, jestem miastolubem, który chętnie przechodzi z knajpki do kawiarni, ze sklepu do księgarni i kończy wieczór w kinie. W lesie tego nie mam;)

Ale ja tu nie o tym chciałam w zasadzie... Tak sobie pomyślałam ostatnio, wracając wieczorem z górskich ścieżek i leśnych ostępów do stolicy małopolski, że to niby moje miasto a tak naprawdę nie do końca. Bo tak pięknie wita mnie światłami z oddali, tak kusi i mruga zalotnie - oświetlony wjazd do metropolii wygląda jak klejnot. Z ciemności okolicznych wsi i mniejszych miejscowości, gdzie mrok ustępuje tylko gdzieniegdzie miejsca latarni, zbliżam się nagle do osady ludzkiej rozjarzonej tysiącami wat. "Brama" do grodu Kraka piękna jest w nocy. Migają światła drogowe - zieleń przechodzi przez pomarańczowy do ostrej czerwieni i wraca znów w dropsy koloru butelki. Latarnie, gęsto posadzone przy głównej drodze, świecą ciepłym, żółtym światłem. No bajka!, która kończy się jednak o poranku, kiedy gasną światła i na jaw wychodzi bura powłoka miasta. Budynki otulone pyłem dróg, wypełnionych po brzegi ryczącymi silnikami w bezdusznych opakowaniach z blachy. Setki reklam zasłaniających co ładniejsze kamienice i wyrwy w ulicach mogące pomieścić połowę koła samochodu.

Gdyby to było naprawdę moje miasto, byłoby bardziej zielone, wolne od spalin, otwarte dla rowerów, zamknięte dla samochodów (w takiej dużej ilości jak teraz, przynajmniej), pełne świeżego powietrza i barów gdzie można zjeść pyszną zieleninę, świeże ryby (a co! Kraków żąda dostępu do morza!) i napić się whiskey z colą za złotówkę (dlaczego nie?). Kamienice mojego miasta są kolorowe i czyste, pięknie odnowione a płuca można dowolnie napełnić czystym powietrzem na każdym rogu, na którym też zaśpiewa pięknie ptak i kumknie żaba w stawie obok...

Marzyć każdy może a jednak wiem, że niełatwo będzie spełnić to życzenie, żeby było czysto i zdrowo. I tak sobie zaczynam myśleć, że może jednak nie jestem wcale wyżej wspomnianym zwierzęciem miejskim, tylko tak sobie wmawiam, bo jakoś na razie nie mogę na dłużej zostać na łonie natury. A jak nie mogę, to muszę się jakoś pocieszać, prawda? W końcu optymizm zobowiązuje, więc przejdę się dzisiaj po ulicach starówki, po zmroku, poszukać tego, co mnie w mieście urzeka. Na pewno coś się znajdzie, jeśli tylko przymknę oko na śmieci na chodnikach i wystarczająco płytko będę oddychać a po powrocie do domu szybko zmyję z siebie całodzienny miejski kurz i zasnę, wpychając pod zamknięte powieki widok lasów i łąk, a uszy zatykając trelem, niestłamszonych przez miejski zgiełk, ptaków.


Kobieta z Magdalii




Komentarze