Czy Sylwester w kinie może dostarczyć wielu uciech i zadowolenia? Ostatnią noc roku 2012 spędziłam oglądając "Hobbita" i komedię francuską i mogę powiedzieć, że wrażeń było moc.
Jako bezdyskusyjna fanka kinowej wersji "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona, uprzedzona przez wirtualnąmonię, że "początek "Hobbita" się dłuży ale potem się rozkręca i... będziesz zadowolona", szłam do kina z lekkimi obawami - co to będzie? Dodatkowo w radiu usłyszałam, że części Hobbita są trzy, co, biorąc pod uwagę skromną ilość stron w książce J.R.R.Tolkiena, zdziwiło mnie z lekka. No cóż, z artystami się nie dyskutuje.
Kolejka do kinowego baru była dłuuga ale dla W. espresso przed nocnym maratonem okazało się obowiązkowe. Woda z cytryną dla mnie też nalewała się w żółwim tempie, więc spóźniliśmy się na seans. Że też akurat reklamy po raz pierwszy musiały być za krótkie! Ktoś zajął nasze idealne miejsca z brzegu - więcej miejsca na nogi i artykuły spożywcze - i grzecznie usiedliśmy pomiędzy wesołym młodym człowiekiem i parą poważnie starszych ludzi. Wtłoczyliśmy kurtki, płaszcze i wiktuały pomiędzy fotele i kłębowisko nóg - ich ilość podwoiła się w ścisku - i zaczęłam starania prowadzące do zatracenia się w opowiadanej historii. A na ekranie działo się! klatka po klatce opowiedzieć się nie da, na szczęście.
Fanką Tolkiena jestem bezdyskusyjną, ale nie ortodoksyjną, a początek filmu tylko uzmysłowił mi, jak niewiele pamiętałam z początku książki. Na szczęście jestem wzrokowcem i ewentualne luki w rozumieniu tego, co się na ekranie dzieje (krasnoludy, smoki, orki i inne śliniące się stwory kotłowały się co najmniej przez dziesięć minut) rekompensowały mi pełne rozmachu sceny batalistyczne. Mrużyłam oczy przy każdym łupnięciu maczugą czy sieknięciu mieczem, nie wiedziałam kto kogo i za co, ale podobało mi się. W końcu wszystko uspokoiło się i akcja przeniosła się do omszałych i zatrawionych okolic Shire. Mniej więcej po uczcie w domu Bilbo, historia wskoczyła na intelektualnie wyższe obroty - wirtualnamonia miała rację - od tej chwili ze zrozumieniem akcji poszło jak z płatka.
W. pomagał mi w cieszeniu się filmem, wlewając bursztynowy płyn wyskokowy z colą do szklanki.
W. pomagał mi w cieszeniu się filmem, wlewając bursztynowy płyn wyskokowy z colą do szklanki.
Oboje natomiast co chwila zerkaliśmy z coraz większym rozbawieniem na mojego sąsiada z lewej - starszego, okrąglutkiego pana, który bardzo ekspresyjnie przeżywał przygody Bilbo i Krasnoludów. Co tam się działo na tej twarzy widzianej z profilu! Usta otwierały się przy każdym zwrocie akcji (zwrot akcji następował co kilkanaście sekund), pulchna dłoń wędrowała na policzek w zadziwieniu i głowa lekko kręciła się na boki. Oczy wychodziły z orbit kiedy szyja z drugim podbródkiem wyciągała się w stronę ekranu, jakby chciała pomóc bohaterom szczęśliwie i szybko dotrzeć do celu. Sapanie i ochy i achy dosięgały moich uszu przy scenach, w których głośniki dawały odpocząć bębenkom. Małżonka naszego "krewnego Hobbitów" kilka razy próbowała go napoić lub nakarmić - jej wysiłki zostały grzecznie ofukane a wyciągnięta dłoń lekko, acz stanowczo, odepchnięta. Facet totalnie zanurzył się w świecie Tolkiena/Jacksona. Urzekła go ta historia a jego dziecięcy zapał powodował, że ja też patrzyłam na ekran jak zaczarowana.
Przy scenie z saniami-rydwanem, ciągnionym przez króliki o mało nie zerwałam się z miejsca, a bitwa skalnych olbrzymów wprawiła mnie w zachwyt, zapakowany w przestrach. Krajobrazy przedstawione na ekranie czarowały zmysły a plastyczne twarze postaci bawiły i przyprawiały o ciarki. W głowie szumiało od złotawego płynu a poczciwy sąsiad dokładał do pieca szczerego rozbawienia swoje dwadzieścia groszy.
Najzagorzalsi fani Tolkiena mogą z pogardą łypnąć na mnie okiem, ale mnie film porwał i poniósł daleko. Nie pomnę kto był dokładnie kim, ani dokąd na pewno zmierza ta historia, ale przygoda była przednia! Trochę mało mi było Elfów, za dużo Orków, ale, oprócz odtworzonych przez Jacksona tolkienowskich krain, cieszyły oko wielkie nosy Krasnoludów, niesamowita fizys czarodzieja Radagasta wprawiała w osłupienie i... prawie czułam jak miękkie są wielkie stopy Bilbo Bagginsa. Charakteryzatorzy w "Hobbicie" naprawdę znają się na swym fachu. I chociaż czar sylwestrowej nocy już nie powróci, to pewnie zobaczę tę i kolejne części "Hobbita" jeszcze parę razy i może uda mi się znów przez chwilę zasiąść przy ogniu z gromadą Krasnoludów, dotknąć szorstkiej szaty Gandalfa lub kątem oka złowić w gęstym lesie mknące sanie szalonego Radagasta.
Najzagorzalsi fani Tolkiena mogą z pogardą łypnąć na mnie okiem, ale mnie film porwał i poniósł daleko. Nie pomnę kto był dokładnie kim, ani dokąd na pewno zmierza ta historia, ale przygoda była przednia! Trochę mało mi było Elfów, za dużo Orków, ale, oprócz odtworzonych przez Jacksona tolkienowskich krain, cieszyły oko wielkie nosy Krasnoludów, niesamowita fizys czarodzieja Radagasta wprawiała w osłupienie i... prawie czułam jak miękkie są wielkie stopy Bilbo Bagginsa. Charakteryzatorzy w "Hobbicie" naprawdę znają się na swym fachu. I chociaż czar sylwestrowej nocy już nie powróci, to pewnie zobaczę tę i kolejne części "Hobbita" jeszcze parę razy i może uda mi się znów przez chwilę zasiąść przy ogniu z gromadą Krasnoludów, dotknąć szorstkiej szaty Gandalfa lub kątem oka złowić w gęstym lesie mknące sanie szalonego Radagasta.
Kobieta z Magdalii
Komentarze
Prześlij komentarz
Spam usuwamy, prosimy o komentarz na temat artykułu :)