Tam i z powrotem. Opowieść...




Oświęcim, 14 września.
Jest już widno, a to oznacza, że jestem spóźniona. Od godziny biję się z myślami – jechać, czy nie jechać – i czuję, że jeszcze nie skończyłam. Jednak wytargałam z piwnicy rower, więc postanawiam przytroczyć do niego plecak.

Plecak. Nie mam pojęcia, czego do niego napchałam, ale jest ciężki jak dupa słonia i nie chce siedzieć na bagażniku. Przewala się raz na jedną, raz na drugą stronę – jestem zmuszona użyć siły, by go unieruchomić. Ciągle się biję.

Kropi. Ale skoro wytargałam już rower i wzięłam do niewoli plecak, to głupio byłoby się nie przejechać. Nasuwam więc czapkę z daszkiem na oczy i udaję, że tego kropienia nie zauważam. Ruszam.

Parę kilometrów dalej.
Kropi jakby bardziej. Ubranie przykleiło mi się do ciała, więc znowu zaczynam się bić. Robię postój, bo zauważyłam stawy i koniecznie muszę je sfocić. Wyjmuję aparat z plecaka. Zajmuje mi to drobne 10 minut, po czym robię beznadziejną fotkę, bo się okazuje, że stoję za nisko i za blisko. Poza tym podejrzewam, że mój aparat nie lubi deszczu, a ponieważ ja lubię swój aparat, więc kryję go pod połą ortalionowej kurtki.
Ruszam dalej.


Kropi bardziej niż przedtem, a przede mną pierwsze wzniesienie – Góra Grojecka. Przychodzi mi do głowy idiotyczna myśl, że dobrze mi idzie „pod górkę”. POD GÓRKĘ!… święta naiwności…

Zatrzymuję się, by spytać przypadkowo napotkaną osobę, czy mam równo pod sufitem. Przypadkowo jednak nikogo nie spotykam, więc pytam siebie. W odpowiedzi wzruszam ramionami. Deszcz pada, jak na załączonym obrazku, a rozum podpowiada, że może by już wracać?…
Rozum. Kto by słuchał rozumu? Postanawiam przejechać się jeszcze kawałek.

Przejechałam się jeszcze kawałek. W oddali widać góry, więc robię fotkę spod pachy.
W butach chlupie mi woda. Spodnie przykleiły mi się do nóg, więc już ich nie lubię. Zdejmuję je i pakuję do plecaka, który robi się jeszcze cięższy.


A teraz przygotujcie swe gałki na coś, czego jeszcze nie widziały!

Heloł!
Obczajcie moje nowe image! Czyż nie szałowe?
No wiem…
Lubię czasem zadać szyku na trasie.

                                                          ***********************

Po przejechaniu jakichś 15 kilometrów nagle zauważam, że czegoś mi brakuje. Sprawdzam szybko, czy między nogami mam rower. Jest. A więc to nie to… Szukam. Myślę.
Mam! Przestało na mnie chlapać z góry. Nagle deszcz przestał mi bębnić w czapkę, a z daszka nie zwisają już żadne krople. Nie zorientowałam się od razu, bo nadal pryska mi w oczy woda spod koła. Na szczęście ciągle chlupie mi w butach. Nauczyłam się nawet robić ciekawą sztuczkę. Kiedy szybko poruszam palcami stóp, z dziurek w butach wypływa piana. Koniecznie muszę to komuś pokazać. O, może tej pani!


Jestem gdzieś… no nie pytajcie, gdzie, bo nie wiem. Minęłam Bielany, Nową Wieś, Kęty, Kobiernice…
Co chwilę staję na focenie. Jestem o to na siebie wściekła, bo tracę czas, więc nadaję sobie od najgorszych i pstrykam dalej.


Już miałam się nie zatrzymywać, ale przyszła pora na śniadanie, więc przy okazji ustrzeliłam mgiełkę.
Zjadam kanapki z pasztetem i cieszę się z tego, bo będę miała mniej w plecaku. Choć jeśli o to chodzi, lepiej bym wyszła zjadając ręcznik albo te mokre gacie. Dla rozrywki puszczam bańki buciane.


Pogoda jest już ładniejsza ode mnie. Ogarnia mnie euforia.
Jest bardzo ciepło, więc z wilgotną pachą mijam kolejne miejscowości – Porąbka, Międzybrodzie, Tresna. Mylę drogę, jeżdżę jak głupek po zaporze i nie mogę się zdecydować, który brzeg mi się bardziej podoba.
Piję wodę i sapię. Czuję, że powoli mam dość, więc bez namysłu cisnę dalej.


Nie wiem, co robię po tej stronie, bo zdaje mi się, że powinnam być po tamtej. Ale tu też mi się podoba.

Pedałuję spokojnie dalej.


                                   ************************
Żywiec.
Żywiec???
Żywiec!
A co ja, do cholery, robię w Żywcu?

Kolejną miejscowością po Tresnej, na mojej pięknie wyrysowanej mapce operacyjnej, jest Oczków, a następnie Okrajnik. Wszystko jednak wskazuje na to, że Oczków został przeoczony. A może dopiero będzie? Minimalnie się dziwię, dlaczego wobec tego na trasie nie został zaznaczony Żywiec, ale kompletnie się tym nie zrażam.  

Na mojej zmodyfikowanej trasie pojawia się Łękawica (ki diabeł?), a następnie Gilowice. Widząc znajomą nazwę oddycham z ulgą. Gilowice – dla niezorientowanych – miejscowość, gdzie wychował się i mieszkał (przed wyjazdem do USA) Tomasz Adamek. Więcej o Gilowicach nic nie wiem i Wy też nie musicie.

Następnie mijam Ślemień, Kocoń i Las. Wiecie, że Las odmienia się „w Lasie”? No to już wiecie.

Po powrocie do domu sprawdzam, jak moja podróż wyglądała z lotu ptaka. Wyglądała tak:

Oj tam, oj tam… odrobina więcej ruchu na świeżym powietrzu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

W Kukowie rower zrzuca mnie z siodła. Gnojek. Przyznaję, że było to trochę śmieszne, ale tylko trochę. Naprędce językiem przeliczam zęby i sprawdzam, czy kończyny nie wyginają mi się w dziwną stronę. Wszystko w porządku. Mimo to jesteśmy teraz na siebie pogniewani i nie rozmawiamy ze sobą.

Skręcam na Stryszawę i wcale się jeszcze nie spodziewam tego, co za parę kilometrów mnie czeka. Kompletnie już nie mam siły i cały czas się zastanawiam, czy jeśli zawrócę, to starczy mi pary na dotarcie do domu.
Wiszący na szyi aparat ciąży mi bardziej niż Frodowi pierścień, więc go pakuję do plecaka i odtąd robić będę obłędnej jakości fotki telefonem Nokia 6300. 

                                      ************************

Nie wiem, gdzie zrobiłam tę fotę, więc niniejszym ogłaszam konkurs: kto zlokalizuje tę jabłonkę, ten wygrywa i... będzie mógł sobie nazrywać z niej jabłek, jak mu właściciel pozwoli. Bardzo proste i uczciwe zasady. Zapraszam.

Cisnę dalej.


Są takie słowa, które oznaczają rzeczy potworne i niewyobrażalne. Czeluści piekielne, Lucyfer, czarna dziura, Mordor, wątróbka. Ale to wszystko są śmiechu warte błahostki naprzeciw grozie, która za Stryszawą staje zmordowanemu rowerzyście na drodze do obiadu. Przysłop.

Jeszcze pedałuję, ale czuję, że to już ostatnie podrygi. Droga gwałtownie wznosi się, a ja mam coraz większą ochotę, by uczepić się zderzaka przejeżdżającego samochodu. W końcu daję za wygraną i złażę z siodełka. Prędkość spada mi do 2,8km/h. Jak będzie tak dalej, to bliżej nie będzie, ale totalnie nie mam siły. Obciążony plecakiem rower jest nie do wepchnięcia na tę stromiznę. Bolą mnie ręce w nadgarstkach, więc postanawiam założyć tobołek na plecy.

Odwiązywanie wszystkich pasków trwa 15 minut. Klnę szpetnie po francusku, nie zostawiając suchej nitki na tym, kto narobił tych cholernych supłów. W końcu udaje mi się zdjąć plecak z bagażnika i zarzucić na plecy.

I to by było na tyle. Po dwóch krokach – pas. Rower nadal ciąży, a plecak tak ciągnie do tyłu, że zdaje mi się, iż lada moment obalę się na grzbiet jak te durne błyszczące chrząszcze, co leżąc na plecach wymachują bez sensu giczołami i nie potrafią nawet złapać podstawionego im patyczka ratunkowego. Z powrotem przytraczam plecak do roweru. 

Jestem potwornie głodna i wyczerpana. Zastanawiam się, czy zawrócić, czy może zalec na poboczu i czekać na aliantów.
Przemyka mi przez głowę myśl, że chyba nie dam rady… i tak mnie to wnerwia, że podrywam się jak oparzona. Ja nie dam rady? Ja nie dam rady??? No to, ku***, patrz!!!

Niemal wbiegam na szczyt wzniesienia, a potem w parę chwil zjeżdżam prosto do Zawoi. Nareszcie obiad!

Przejechałam 75km. Mam za sobą łatwiejszą połowę trasy. Przede mną Przełęcz Krowiarki…

Kompletnie nie czuję się na siłach, więc na przekór pakuję zad na siodełko.

Nie. 

Złażę z powrotem. 

Po namyśle postanawiam pozbyć się części balastu. Kusi mnie, by wywalić mokre gacie, ale ostatecznie decyduję się zostawić półtoralitrową butelkę wody. Wolę uschnąć z pragnienia niż dźwigać dodatkowy ciężar. Zabieram jedynie półlitrową butelkę… jak będzie trzeba, to sobie dokupię.
Ruszam.

Cisnę na Krowiarki i sama się czuję jak ta krowiarka. Co gadam! Jak muł się czuję i podobnie pewnie czują mnie inni. Zastanawiam się nad odrobiną perfum na nadgarstki i przypudrowaniem nosa.
Klnę na Babią Górę, obiecując sobie, że nigdy na nią nie wejdę. Niech nie czeka z herbatą… Baba Jaga wstrętna.

Ludzie, z którymi rozmawiam po drodze, usłyszawszy dokąd zmierzam, natychmiast robią się bardzo mili. Może boją się wariatów? Wykorzystuję to bezwstydnie i wcinam darowane ciastka.


17:23.  Stuknęła mi pierwsza seteczka. Jestem w Jabłonce i najgorsze zostawiam za sobą. Babę Jagę żegnam ozięble i wystawiam jej plecy.

Z prawej taki widoczek…

…a przede mną zakręt i jeszcze 50 kilometrów do przejechania.


W przelocie stwierdzam, że w butach nie tylko już mi nie chlupie, ale jest całkiem sucho. Nie wiem, czy woda wyparowała, czy może wypiłam ją stopami, bo w ogóle nie czuję pragnienia. W głowie mam jedną myśl: Naprzód! 


W Czarnym Dunajcu dopada mnie zmierzch. Staję, by zapalić pochodnie i odbieram telefon od Pani Hani, która czeka już na mnie z gorącą herbatą. Zapewnia, że zostało mi do przejechania 15 kilometrów. 

15 kilometrów to byłaby godzinka jazdy w tempie, na które nie mam co liczyć, ale za dwie to już będę kolację wcinać!

Zakładam czerwone światełko na plecak i dwa przednie na kierownicę. Jedna lampka skierowana na wprost, a druga na jezdnię. Ponieważ dają czadu jak latarnie morskie, decyduję się czołówkę ustawić na czerwono i umieścić z tyłu głowy. W komplecie z kamizelką odblaskową wyglądam jak kretyn, za to oświetlony jak wieża Eiffla. 

Jestem głodna.

Nagle przy drodze dostrzegam zielona tablicę: Zakopane 28. 
28? WTF???

W Podczerwonem opadam z sił. W plecaku mam jeszcze prowiant – chleb, pasztet, banany i jakieś słodycze, ale wszystko na dnie plecaka, przywalone ubraniami, które po drodze z siebie zdejmowałam, ręcznikiem, kosmetyczką (przed obiadem w restauracji musiałam się odświeżyć), aparatem fotograficznym i Bóg wie, czym jeszcze. Poza tym plecak jest tak poobwiązywany sznurkami, że otwarcie go zajęłoby mi z godzinę. O zszarpanych nerwach nie wspomnę. 

Zastanawiam się, jakie w okolicznych lasach mogłabym zdobyć pożywienie. Oczami wyobraźni widzę siebie oprawiającą sarnę scyzorykiem do pasztetu, albo wykradającą gospodarzowi potarganą kurę z kurnika.

Na szczęście dla sarny oraz kury – na mej drodze pojawia się sklep spożywczy. Wchodzę chwiejnym krokiem, jak krzywonogi kowboj do saloonu i rzucam się na pączki. Wychodzę przed sklep i rozsiadam się na schodkach, by wygodnie spożyć posiłek. Za mną od razu wysypuje się Pani Sklepikarka i dwóch mężczyzn – Adam i Adam. Wypytują. Odpowiadam. Robią im się duże oczy i są mili. Jeden z Adamów informuje mnie, że do Zakopca jeszcze 25 kilometrów, czym mocno mi się naraża, bo chciałam usłyszeć, że najwyżej 10. Proponuje nocleg i podwózkę na miejsce jutro z samego rana. Uśmiecham się i dziękuję, bo nie mam siły go kopnąć. Bardzo mi tu dobrze. 

Po posiłku i sympatycznej pogawędce nadchodzi pora, by ruszyć dalej. Tylko, cholera, kto mnie stąd ruszy? Gdzie sole trzeźwiące i dźwig?!

Udaje mi się podnieść ze schodów, jednak za cholerę nie mam siły, by przerzucić ołowianą nogę przez siodełko. Ciągle więc żartując i dla fasonu wykonując dużo nieokreślonych ruchów maskujących rękami, przechylam rower maksymalnie i jakimś cudem udaje mi się go dosiąść.

Umawiam się z przemiłym towarzystwem na pączki w poniedziałkowy poranek i ruszam w dalszą drogę.
Spoglądam jeszcze przez ramię. Patrzą za mną, więc unoszę wyżej głowę, uśmiecham się i postanawiam nie stękać. Przynajmniej do następnego zakrętu. 

Chcę już zobaczyć Chochołów. Chochołów to miejsce, z którego, jak mi się wydaje, już mam niedaleko do celu. Tymczasem jednak wjechałam do jakiejś miejscowości, której nazwy za diabła nie potrafię zapamiętać i która, jak zaczynam podejrzewać – w ogóle nie ma końca. Koniów.

Koniaków zasmarkany.

Cholerne Konice.

Czy te pieprzone Koniowice nigdy się nie skończą???
   
Jest już noc i bardzo pragnę napić się herbaty Pani Hani, jednak urok kościółka w Koniówce (tak się nazywa ta miejscowość) urzekł mnie absolutnie. Nie zważając, że to idiotyczny pomysł, wyjmuję telefon i robię fotkę, na której nic nie widać. Po prostu nie mogłam się oprzeć.

Nareszcie Chochołów.
Chochołów = zagwozdka. Jechać prosto na Witów, czy skręcić na Dzianisz? Nie znam drogi przez Dzianisz, więc pytam napotkanych po drodze ludzi. Radzą wybrać Witów, więc jadę…

Dzianisz.
Znów ostro pod górę, więc idę.

Głupi pies. Wyskoczył na drogę i szczeka. Nie mam ochoty się kłócić, więc go ignoruję, choć ten jazgot mocno mi gra na nerwach.

Głupi pies. Lezie za mną już dobry kawał drogi. No przecież wiem, jak wyglądam, idioto. Spadaj!
Udaję, że nie widzę dziada.

Dość tego! Siły czterech żywiołów kumulują się w mojej prawej kończynie. Gwałtownie odwracam się i jednym tupnięciem posyłam gnojka do wszystkich diabłów. Ale czad! Koniecznie chcę powtórzyć tę sztuczkę, ale już nie mam na kim. 

Kościelisko. 
Już mi się nie chce herbaty. Chcę się położyć.
Przede mną ostatnia prosta w dół. 8 kilometrów totalnego ziiiuuuuuuuuummmmmmm!

Ostatnia prosta okazuje się kręta, dziurawa, a na dodatek mokra. Nie ma ani skrawka latarni, więc obracam czołówkę na przód i kurczowo ściskając hamulce lecę na łeb na szyję w dół. Panorama Zakopanego urzeka i odbiera rozum do tego stopnia, iż jakimś cudem zatrzymuję się, by zrobić fotkę. Taaaaa, to ta fotka… pomilczmy chwilę, bo to nie jest śmieszne…


Teraz nie mogę wsiąść na rower. Ucieka mi w dół. Jakoś na niego wskakuję, niezdarnie łapię równowagę i na oślep ze świstem sunę przed siebie. Matkooooooooooooo! Ja nie chcę tu zginąć! Nie chcę być świadkiem tej tragedii!

Otwieram oczy dopiero na Krupówkach.

Pełno tu ludzi. Czy oni wszyscy przyszli tu, żeby mnie zobaczyć?

Zdejmuję najbardziej obciachowe elementy mojego stroju, próbuję wyglądać jak człowiek i nie rzucać się w oczy, jednak słaniam się i powłóczę nogami. Już nie wiem, kto kogo prowadzi – ja rower, czy rower mnie?

Nie chcę herbaty. Chcę się położyć. Nie chcę herbaty.

                                      ******************** 

Nareszcie w domu. 
Wróć! Przed domem. 
Szarpię się z plecakiem. Supły są nie do pokonania dla moich trzęsących się rąk. Jednak walczę. 
Przypadkiem odnajduję zamek w dnie plecaka i jednym gładkim ruchem suwaka uwalniam cały mój prowiant…

Nie będę już niczego jadła. Nie chcę herbaty. Chcę się położyć.


Piję herbatę i jem chleb z oscypkiem. W kuchni Pani Hani jest niesamowicie jasno. 
A może jestem w niebie? 
Zdecydowanie czuję się jak w niebie…


Cdn...



Komentarze