Zapis takiego dnia cz.1






Siedzę na szerokiej i zadziwiająco wygodnej ławce w parku. Słońce dziś jest wyjątkowo wysoko jak na późną jesień. Zamykam oczy, podnoszę wysoko głowę i rozkoszuję się tymi cudownymi promieniami ciepła. Ale przyjemnie grzeje. Co jakiś czas, gdzieniegdzie, pomiędzy drzewami zaszumi leciutki wietrzyk. Uniesie leżące na ziemi złoto-brązowe liście i przeniesie kawałek dalej. Nad głową przeleci kilka ptaków, zaświergoczą i wrócą z powrotem na gałąź. Jest cudnie! 

Nagle, z niewiadomego miejsca, dochodzi do moich uszu muzyka. Bardzo spokojna, przyjemna, ale znana mi melodia. Kojarzę, ale co to za piosenka i skąd u licha dochodzi?  Mój mózg przetwarza tą myśl, przetwarza, przetwarza ... Moje powieki stają się ciężkie. Podejmuję z nimi walkę. Staram się otworzyć najpierw jedną, potem drugą, ale nie dają za wygraną. Nagle błogość ulatuje iii… Budzę się! No tak… przecież to Brodka, która co rano mnie budzi. Piękna piosenka, tylko czemu zawsze w tak potwornych okolicznościach, jak pobudka… Czas wstać! Eeee może jeszcze zdrzemnę się pięć minutek, przecież pięć minut nikomu nie za szkodzi. A każdy wie, że rankiem każde pięć minut snu jest na wagę złota. Może uda mi się wrócić z powrotem do tego przepięknego miejsca. Zamykam oczy. Dwa głębokie oddechy i już jestem w innym świecie…

Pięć minut?! I na co było mi te pięć minut, które stało się trzydziestoma minutami?! Znów zaspałam… A miałam wstawać wcześniej i spokojnie wychodzić z domu. Sprawdzam autobus. Odjazd za piętnaście minut! No pięknie! Szybkie mycie zębów, wkładam na siebie ulubione dżinsy i sięgam po pierwszy sweter z brzegu. Migiem robię kanapki, pakuję na wynos i gnam w stronę wyjścia. Pospiesznie zamykam drzwi. Niestety, klucz utknął w zamku i nie chce wyjść. No tak, złośliwość rzeczy martwych. Wzywam windę i zjeżdżam w dół, nerwowo licząc piętra, jak gdyby miałoby to przyspieszyć jazdę. Wystrzelam z klatki jak z procy i gnam na przystanek, krzycząc po drodze „dzień dobry” zamiatającej ulicę dozorczyni. Kobieta kiwa głową. Jeszcze tylko sto metrów prostej, zakręt i finisz. Na horyzoncie pojawia się przystanek a na nim czekający ludzie. Jest! Zdążyłam! Mogę zwolnić. Staję niepozornie z boku i usiłuję złapać oddech. Zza zakrętu zaczyna dobiegać znajomy dźwięk. Jedzie. Ludzie jak na komendę zaczynając formować się w cztery grupki. Każda do osobnego wejścia rzecz jasna. Wsiadam ostatnimi drzwiami. Wyciągam z torebki kanapkę i zaczynam konsumować, bo śniadanie to rzecz najważniejsza, nieprawdaż? Współpasażerowie zaczynają krzywo się na mnie patrzeć. 

O co im chodzi? Nie widzieli nigdy człowieka, który zaspał i jest zmuszony to spożycia swojego pierwszego posiłku w miejscu publicznym? Przecież nie będę głodować, to niezdrowe. A może oni też nie zdążyli zjeść śniadania i teraz leci im ślinka? To by wszystko wyjaśniało. Ok, ok. postaram się szybciej przeżuwać, żeby nie robić wam smaka. Z każdym kolejnym przystankiem, kiedy autobus zbliża się do centrum, wsiada do niego coraz więcej osób. Każdy przyjmuje pozycję "na śledzia", a kierowca kolejny raz powtarza przez mikrofon „proszę odsunąć się od drzwi!”. Gdyby to było takie proste… Dojeżdżam. Wysiadam z pojazdu i gnam przez skrzyżowanie, bo akurat pali się zielone światło, jak na zawołanie. Kiedy jestem w połowie, światło zaczyna już mrugać. Kurczę, kto ustawiał tą sygnalizację? Nie mogłyby świecić się dłużej? Przyspieszam. Wpadam na uczelnię, dochodzę do sali, a tam witają mnie rozradowane od ucha do ucha koleżanki informując, że poranne ćwiczenia są odwołane… Echhhhh, i po co było tak gnać? Opadam na pobliską ławkę i daję odpocząć nadmiernie pobudzonym, o tak wczesnej porze, nogom, jednocześnie przypominając sobie jeden z ulubionych cytatów babci „kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”.


Po dwóch godzinach niespodziewanych oczekiwań udaję się na kolejne zajęcia. Te już się odbywają. Na wstępie pani doktor prosi nas o oddanie prac, które mieliśmy na dziś przygotować. Otwieram więc swoją wielką torbę bez dna i szukam. Szukam, szukam, szukam i jest w niej wszystko tylko nie wymagana praca. Myślę więc, myślę … no tak! Przecież miałam dziś rano ją wydrukować! Ale… zaspałam… I co teraz? Zaczynam się czerwienić. Czuję się jak dziecko w podstawówce: „Proszę pani? Bo ja zapomniałem…”. I co tu począć? Żenada. Spalam się ze wstydu.

Po kiepskim początku udaje się do automatu z batonami by uzupełnić poziom cukru w organizmie, może dzięki temu ten dzień stanie się lepszy, a przynajmniej nie gorszy niż już jest. Wrzucam monetę i wybieram odpowiednią cyfrę na klawiaturze. Maszyna milczy. Wybieram więc raz jeszcze. Dalej cisza. Zdenerwowana wciskam guzik rezygnacji z zakupu. Dalej bez odzewu. Pochylam się więc i spoglądam w miejsce gdzie wrzuca się monety. Utknęła! Nie mam ani batona, ani monety. Chyba nie będzie lepiej. Zrezygnowana wracam do sali. Jeszcze tylko jeden wykład, wizyta w bibliotece i koniec tego koszmarnego dnia.

Wykład jak to wykład. Wykład minie to i dzień upłynie. Ruszam więc do biblioteki. Oddam te cegły i w drodze powrotnej będzie mi lżej. Wchodzę więc do wielkiego pomieszczenia, nad drzwiami którego widnieje napis „wypożyczalnia”. Staję w kolejce jak większość naszego narodu, w ręce trzymając stos książek, które bagatela nie ważą pięć deko. Kolejka posuwa się na przód. Miejsce dobrze mi znane. Rozglądam się w prawo, w lewo, nic się nie zmieniło od mojej ostatnie wizyty. Przychodzi moja kolej, podchodzę do lady, za którą stoi elegancko ubrano, szeroko uśmiechnięta pani. Kładę książki na ladzie. Uśmiecham się równie szeroko.       
- Dzień dobry- witam się kulturalnie- do oddania- dorzucam. Pani wprowadza książki kolejno do systemu i już przy pierwszej przyjmuje dziwny grymas twarzy.           
- Przetrzymana- oznajmia. Też mi nowość. Znacie studenta piszącego pracę magisterską, który nie przetrzymuje książek? W moim otoczeniu takich nie ma.  
- I to dwa miesiące - dodaje bibliotekarka. Spuszczam lekko głowę. Cóż mogę powiedzieć.
- Reszta też jest przetrzymana - kolejna wspaniała wiadomość. Nie rozumiem zdziwienia. Miałam latać z każdą pojedynczo? No halo?! Nie cierpię na nadmiar wolnego czasu!
To chyba oczywiste, że przynoszę zbiorczo.
- No niestety będzie kara do zapłaty - pani kręci głową, a ja wzruszam ramionami.
- Razem będzie 48 zł i 80 gr. – informuje oschle bibliotekarka.      
- Słucham? Że ile? - pytam oburzona.           
- 48zł i 80gr, droga pani. Za dzień zwłoki za każdą pozycję naliczamy 20gr. Pani ma cztery pozycje razy 20 gr to 80gr na dzień, razy 61 dni przetrzymania to daję kwotę 48zł 80gr. Bardzo mi przykro.            
cdn

Magda

Komentarze